W drodze do domu kupuję jej ulubione ciastka z cukrem. Siedzi co wieczór w łóżku, żuje je tuż przy mojej głowie i strasznie mlaszcze. Nie znoszę tego. Jej, tego rytuału i tego zapachu maślanych ciastek. Kupuję je celowo, wiem co nastąpi dalej. Lubię budzić w sobie to uczucie. Odrazy. Lubię szukać jej mankamentów i pielęgnować w sobie tu uczucie obrzydzenia. Świadomie parkuję przy osiedlowym kompleksie sklepów. Nie chce mi się, ale widzę w tym pewne usprawiedliwienie. Łączę dobre, ze złym. Plus z minusem. Stoję w cukierni i patrzę na swoje odbicie w wypełnionej słodkościami witrynie. Kiedy przychodzi moja kolej, powinienem poprosić nie o ciastka, a o trzysta gram obsypanych cukrem usprawiedliwień.
Odgrzewam zupę w firmowej stołówce.
- Cześć, jesteś tutaj nowa? Jestem Kamil, może jak skończysz wyjdziemy na papierosa?
Mówię szybko, mam wrażenie, że niezrozumiale. Wyrzucam z siebie mnóstwo słów, a on stoi, opiera się o parapet, gasi w doniczce niedopalonego papierosa i szelmowsko się uśmiecha. Zaczynam rozumieć, dlaczego długie przerwy w korporacjach są jak czyhająca pokusa. Po pół godzinie znam trzy czwarte jego życia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jest słoikiem, singlem, tak prawie, bo wspomina, że z kimś się spotyka(ł).
Krzątam się po hotelowym apartamencie. Całuję go w kark, kiedy wciąż zaspany włącza ekspres do kawy. Pytam go co zje, i trzy minuty później wbijam na patelnię pięć jajek. Słyszę wibrację mojego telefonu, który leży obok niego na roboczym blacie. Oglądam się ostrożnie przez ramię. Momentalnie spływa na mnie spokój – leży szybką do dołu. Jestem bezpieczna. Odbiorę.
Jedyny taki
poranek
Kiedy się
przebudziłam, światło dzienne ukazało moim oczom to, co pod osłoną minionej nocy
było skrzętnie skrywane. Był to mój rozmazany makijaż, nieświeży oddech,
potargane włosy, brak przyzwoitej figury i brak ubrania. Miejsce w którym się
aktualnie znajdowałam, było mi kompletnie nieznane. Obok leżał Szczepan – bohater
dalszego zamieszania.