Niebo jest spowite jakimś dużym stadem białych owiec. Kłębią się gęsto, jedna przy drugiej i nie ma w pobliżu żadnego pasterskiego psa, który by je rozdmuchał. Przegonił. Porozwiewał. Jest szaro, buro, nijako. Wszystko ponad nami przybiera różnorodne kolory – przechodząc od grafitu po ciepłe popiele. Przyklejam nos do szyby, kręcę bezwiednie pokrętłem radia, raz po raz wisząc na telefonie. Nie mam nawigacji, nie znam drogi, nie mam orientacji w terenie. Dzwonię więc co chwila, i pytam – którędy, a potem pada konkretna odpowiedź.