Śpieszmy
się szanować pieniądze – tak szybko się rozchodzą – na mem o takiej treści
natrafiłam któregoś dnia buszując po sieci.
Znacie to powiedzenie?
To słynna parafraza cytatu Księdza Jana Twardowskiego. O ile cytat w oryginale
jest mi bliski, ważny i istotny, o tyle jego lekko, groteskowo zmieniona forma
do mnie w pewien sposób przemówiła. Bo wiecie, w tej całej prześmiewczości,
która generalnie rządzi autorami memów, to jest w tym jakaś mniej – lub
bardziej ukryta prawda.
Dlaczego Wam o tym
teraz piszę?
A bo u mnie często jak
pojawia się jedno to zaraz za tym idzie drugie, taki mix przypadków. Bo tuż po
tym, jak trafiłam na owy mem skontaktował się ze mną Getin Bank.Zainspirował mnie do takiej krótkiej formy rozważań, jak to jest z tymi pieniędzmi i co zrobić, żeby ich nie brakowało. Jak nimi bezpiecznie gospodarować, żeby gdzieś w połowie miesiąca nie budzić się z ręką w
Lecimy!
Chodźcie zobaczyć co mam Wam do powiedzenia, obiecuję, że nie będzie nudno a i przy okazji trochę więcej się o mnie dowiecie i trochę bardziej mnie poznacie ;-)
Mam taki coroczny zwyczaj spotykania się ze znajomymi ze szkolnych czasów. Takie wiecie – szkolne więzi, pieczołowicie pielęgnowane przez lata. Wyobraźcie więc sobie, że jest sobotni wieczór, raczymy się napojami Bogów, jemy wszystko to co
- Wiecie co bym zrobił, gdybym raz jeszcze cofnął się do tamtych czasów?
I wtedy konsternacja, wiecie, czekamy na mniej lub bardziej oczywiste oczywistości, jak - zakochałbym się w Goście z 4b, nie podłożył bym nogi rudemu Karolowi tuż przed feriami zimowymi, który przypłacił to miesiącem w szpitalu (na wyciągu – szpitalnym, nie narciarskim, a ten narciarski miał właśnie w planach), wyznanie rzędu – poszedłbym na medycynę i byście mieli teraz chody.
Napięcie rosło więc nieubłaganie a on powiedział zwyczajnie i krótko:
- Poszedł bym prędzej do roboty.
W pierwszej chwili każde z nas czysto teoretycznie popukało się palcem w głowę po czym – po pewnej chwili przeszliśmy do zaciętej dyskusji, że przy całej szaleńczości Maćka, braku jego roztropności i nieustannym mówieniu rzeczy mniej lub jeszcze mniej mądrych on miał w tym momencie świętą rację.
Pamiętacie te szkolno-szkolne czasy? Te niemożliwie do odrzucenia propozycje?
- Idziesz z nami?
I ta krótka, oparta na bólu i cierpieniu młodego
- Nie mam kasy…
Lata młodości mają swoje prawa. Beztroska. Wolność. Swoboda. I Prawo do korzystania z portfela rodziców. O ile rodzice mieli jakąś zasobność finansową oraz chęci do wspierania młodych gniewnych.
A jeśli nie mieli…
Wyjścia zatem były dwa. Można było skrupulatnie oszczędzać kieszonkowe (o ile się je w ogóle dostawało).
Albo można było jeździć na wiśnie (truskawki, maliny, agrest czy inne takie), wyprowadzać psy, koty, karmić papugi etc. Tym samym zarabiając. I tym samym odkładając na pole namiotowe, bilet na pociąg, który pozwoli dotrzeć na koncert marzeń czy fajną bluzkę, która będzie tej wycieczki dopełnieniem.
Jak myślicie? Co wybrałam?
No dobra. Zgadliście.
To lecimy dalej.
Pamiętacie swoją pierwszą pracę? Pierwsze – tak, jest pan/pani przyjęty(a), zatrudniamy pana/panią?
Kilka dobrych lat temu (oj pomińmy te drobne acz konkretne szczegóły co do ostatecznych dat) poszłam na swoją pierwszą rozmowę o pracę. Kandydatek było kilka więc – (bo od razu Wam powiem, że tę pracę dostałam) – to nawiązując – dumna byłam, że sama ze sobą wyłącznie nie konkurowałam.
Ta praca to była obsługa solarium. Tak wiem, spełnienie marzeń.
Praca, pieniądze, zakupy, imprezy, niezależność – taką wizję w sobie na tamten moment kształtowałam i pielęgnowałam. A potem przyszła pierwsza wypłata, którą… zamiast rozwalić w sekundzie to w połowie odłożyłam.
Wyobrażacie sobie?
Dlaczego o tym piszę?
Oczekiwania kontra rzeczywistość.
To był taki czas, kiedy w moim mieście nie było jeszcze wszechobecnych galerii handlowych, więc mój zamysł był taki – biorę kasę i idę szaleć na miejskim targowisku, przymierzając kurtki, sukienki, czapki i szale. Bo wiecie, to był akurat luty a mnie po chwili przyszło opamiętanie.
Luty oznaczał, że do
wakacji zostało niewiele czasu. Wakacje oznaczały, że chcę wyjechać.
Oszczędzone pieniądze sprawiły, że wyjechałam.
To nie było oczywiście tak, że zdałam maturę i tylko pracowałam.
Bo otóż – moi drodzy, oprócz dumnie brzmiącego bycia pracownicą mianowałam się równie dumnie byciem studentką.
Biedny student –
nieszczęśliwy student. Więc i w tym przypadku jakoś się to wszystko ratowało. To nie było oczywiście tak, że zdałam maturę i tylko pracowałam.
Bo otóż – moi drodzy, oprócz dumnie brzmiącego bycia pracownicą mianowałam się równie dumnie byciem studentką.
Moje studenckie czasy to weekendowe dojazdy do Łodzi, a tam zjazdy, jazdy i rozgwiazdy, czyli my, Święta… Piątka. Poznałyśmy się już na uczelni, nie znając wcześniej (no, prawie) i mimo, że byłyśmy z kilku różnych miejscowości to postanowiłyśmy dojeżdżać razem. Na zmianę. Może trzeba było trochę kilometrów nadrobić, może trzeba było trochę jechać naokoło, ale raz, że było mega-kosmicznie-wesoło a dwa, co ważne a może najważniejsze – co miesiąc te kilka złotych oszczędzone na wyjazdach zostawało w kieszeni.
Hulaj dusza piekła nie ma!
No i raźniej.
Tu muszę nadmienić jedną ważną kwestię – nie należy mieszać skąpstwa z oszczędzaniem.
Bo wracając do kwestii pracy to wiecie – mam też taką koleżankę, która mimo posiadania własnego auta zabierała się do pracy z kimś innym (były to naprzemiennie różne osoby) kto akurat jechał w jej stronę (z jej strony).
I wszystko było do czasu, kiedy nie usłyszeliśmy jak mówi:
- Nie jeżdżę swoim autem, bo zawsze znajdę jakiegoś jelenia, który mnie podwiezie.
Wiecie, no to już było
nie fajne.
Chyba nie muszę Wam
mówić, że sarenka hasa teraz własnym… ekhm, samochodem?I co?
Więc – wracając – skarbonkę odstawiłam na górną półkę szafy, w momencie kiedy moje pensje przestały być ‘na rękę’ a zaczęły na konto bankowe wpływać . Wówczas postanowiłam, że to co zaoszczędzę będzie na owym koncie się właśnie znajdowało. I tylko na koncie. Dlaczego? Co z oczu to z serca… Rozumiecie? Jak taka gotówka leży przed Wami i się uśmiecha… No ale co ja Wam będę tłumaczyła…
Albo dobra, jednak po kolei już Wam wszystko mówię.
1)
Ile z tej pensji muszę (chcę odłożyć).
2)
Kolejno zapisuję sobie wydatki stałe jak
czynsz, prąd, gaz ( o, i tu na przykład mam płatność co drugi miesiąc za te
świadczenia, co oznacza, że co drugi miesiąc, zostaje mi trochę ‘wolnej’
gotówki, co oznacza, że… no już wiecie, prawda?), Internet, telefon, etc.
3)
Wydatki przyziemne acz konieczne - jak
to, ile planuję wydać w drogerii w danym miesiącu (z uwzględnieniem większego
zakupu jakim są na przykład raz na trzy miesiące dobre perfumy).
4)
Kolejno tankowanie, czy inne opłaty
związane z użytkowaniem auta ( i tu na przykład Wam nadmienię, że wiedząc, że
dajmy na to w styczniu/lutym kończy mi się przegląd czy ubezpieczenie to na ten
cel odkładam sobie osobno nieco wcześniej, tak, żeby później być przygotowaną i
nie zaskoczoną, że o matko to już i o matko, aż tyle).
5)
Wizyty u lekarzy (też je dość świadomie
sobie planuję więc jeśli w jednym miesiącu mam dentystę, to analogicznie na
inny na przykład kolejny przekładam sobie wizytę u dajmy na to – ginekologa,
wówczas te wydatki nie obciążają mnie nadmiernie i nie spędzają snu z powiek).
6)
Prezenty – no tak serio. Uwzględniam też
w każdym miesięcznym budżecie ważne uroczystości, oraz określam gotówkę, którą
na nie dysponuję.
7)
Zakupy spożywcze – no właśnie, tutaj
jestem średnim przykładem. Ciągle walczę z tym, żeby nauczyć się kupować mądrze
i nie marnować jedzenia. W tym kontekście średnio mi idzie ale nieustannie nad
tym pracuję.
8)
Wolna gotówka – czyli to co mi zostaje.
Dla mnie. O tak, ten podpunkt lubię najbardziej. Tutaj jest pora na
przyjemności. Kawiarnie, kino, koncerty, ubrania…
No tak, tak, potrafię też całkowicie zaszaleć.
No tak, tak, potrafię też całkowicie zaszaleć.
Ale któż nie traci rozsądku raz na jakiś czas?
O ho, widzę, że żadna z rąk nie podniosła się w górę ;-)
Wracając do tego oszczędzania na koncie – wiecie, to jest po prostu taka żelazna pula, której nie naruszam. Ona jest i ma tam być. No pomijam fakt, sprawy życia i śmierci, śmierci i życia czy inne tego typu sytuacje wymagające naruszenia ów budżetu i jego rozdysponowanie. Ale ponadto – każda fanaberia moja jest skutecznie przeze mnie samą stopowana – nie, bo nie. Zostaw to, bo dostaniesz po łapach. Działa.
No nie, uwierzcie, że zarabiam przeciętnie, i przeciętnie wydaję z tym, że gdzieś z tyłu głowy mam tę silnie zakorzenioną potrzebę oszczędzania. To mi daje taki swoisty komfort, że mam i jakby co… No właśnie. Jakiś czas temu jedna osoba z grona moich bliskich przyjaciół była w potrzebie. Taka sytuacja z cyklu właśnie ratowania życia, gdzie na gwałt była potrzebna pewna gotówka, którą ja akurat w ramach oszczędzonych pieniędzy dysponowałam. I mogłam ją tym sposobem poratować. Wiecie, nie chodzi o to, żeby odkładać, bo ktoś akurat będzie w potrzebie. Ale dobrze mi było z tym, że mogłam komuś zdjąć kamień z serca. A tamta gotówka już dawno do mnie wróciła.
Kiedy w kwietniu pewnego roku straciłam pracę w salonie jubilerskim nie płakałam, nie załamałam się, ale… odetchnęłam. Realnie, namacalnie odetchnęłam, że nie będę musiała tam już nigdy więcej chodzić. Utrata pracy wynikała ze zmiany lokalizacji – przenosili się z biznesem do innego miasta.
Tak, to jest właśnie to, o czym Wam wspominałam.
Miałam pieniądze na ten
czas bez pracy, na takie przyziemne wydatki wynikające z codziennego życia.
Wracając do żelaznej
puli jeszcze na chwile – to nie jest tak, że ona jest nienaruszalna nigdy. Bo
oprócz sytuacji podbramkowych to w tym całym oszczędzaniu istotne jest
określenie celu. Tak celu. To jak taki bieg do mety, zaczynam tutaj, w tym
miejscu, dajmy na to z zerem na starcie, żeby po dobiegnięciu do mety, czyli
uzyskaniu konkretnej oszczędzonej kwoty cieszyć się wakacjami.Tak, to wszystko dzięki odmówieniu sobie kolejnej machającej mi z wystawy pary butów, siedemnastej sukienki tym sezonie czy nadmiernego zużywania wody…
Czy mam kolejne cele?
źródło zdjęcia: www.unsplash.com