Wczoraj nie nadejdzie.



Budzik dzwoniący dokładnie o godzinie, na którą został standardowo nastawiony. Ósma trzydzieści. Jeszcze chwila, jeszcze momencik. Drzemka. Ósma trzydzieści pięć. Jeszcze sekunda. Ósma trzydzieści siedem, zerkam, trzy minuty do kolejnego alarmu, do kolejnego dzwonka. Wyłącz drzemkę, klikam, na głowę naciągam kołdrę. Nie chce mi się, nie chce… Nie wstaję.
A jednak…

Tak więc dzień zaczęty zupełnie zwyczajnie. Kierunek kuchnia - zlew pełen naczyń, zmywarka, która nie działa, cukier, który się rozsypał, cukiernica, której nie ma. Kierunek łazienka – całkowicie pełny kosz na pranie, całkowicie pusta butelka płynu do płukania i niby kłopot to żaden, gdyby nie totalny brak pieniędzy w zielonym portfelu. Kierunek salon – na stole goździki w  wazonie, bladoróżowe. Nie, pomarańczowe właściwie. Kieliszek upitego do połowy czerwonego wina i pusty kubek z torebką po melisie. Trzy zielone jabłka, balsam – zapach limonkowy. Wsuwki do włosów, jedna frotka, kolczyki ze sztyftami. 

Na powrót kierunek kuchnia. Parówki zjedzone na śniadanie, bułka z masłem do tego dodana, czarna herbata, cytryna bez skórki, bo skórka strasznie gruba. Końcówka keczupu, dziś już jest piąty, ile to jeszcze, za ile dni ta wypłata?

Kierunek sypialnia. Łóżko metr osiemdziesiąt, dużo jak na jedną osobę. Możliwość spania w poprzek, możliwość czytania do rana. Apropo - książka na nocnym stoliku i czasu na czytanie co niemiara. Urlop wcześnie zaczęty, choć późny właściwie, bo nie bieżący jeszcze a osiem dni zaległego. 

Plan ośmiodniowy – zero obowiązków, zero kłopotów, zero zmartwień, zero rozpamiętywania. Zero raportów, analiz, tabel, zero excela, zero laptopa, zero… na koncie. No jasna cholera.
Nic to, nic, mam przecież jakieś oszczędności, no dobra jakiś limit ponad normę, jakiś debet. 

Odpocznę, poczytam, posprzątam, będę szyć, wyjadę, odprężę ciało, odprężę psychikę. Ucieknę w Bieszczady, zagubię gdzieś zasięg, wyłączę siebie, wyłączę telefon… 

Telefon… Właśnie…

Jeden telefon, który właśnie dzwoni. Jeden numer zastrzeżony, jedno halo w słuchawkę rzucone. Jeden znajomy głos, jedno dobrze brzmiące zdanie:

- Cześć, Ewa… Możemy się spotkać… Jesteś tam? Ewa… Proszę, czy możemy się zobaczyć?

Jedno zakończ rozmowę, jedno zwyczajne jej przerwanie, jedno…

A do licha!

***

Kiedy wtedy, tamtego lata, te pięć lat temu straciłam pracę myślałam, że świat stanął na głowie. No bo jak, do cholery, jestem młoda, zdolna, dyspozycyjna, wykształcona, z aspiracjami. Przecież takich jak ja szukają, o takich się zabijają, przed takimi jak ja świat stoi, musi, no musi stać otworem.

Ale jak to, myślałam, no i pytałam, ale jak to, jak to szefie? Czy nie można dać mi szansy, czy nie można spróbować? Przecież to dopiero szkolenie, przecież to pierwszy etap, przecież przeszłam dwie rekrutacje, wie pan, ja nie jestem gotowa, trochę mnie pan zaskoczył.

- To wszystko - uścisnął mi dłoń. To wszystko, dziękujemy pani, pani Ewo - wepchnął mi w ręce (które opadły do kolan) plik z dokumentami. Resztę kadrowa odeśle pani pocztą. To co, powodzenia, i do widzenia.

Do widzenia…?

Jakie do widzenia, co ty pieprzysz człowieku, przecież już nigdy, przenigdy więcej się nie zobaczymy.

Mam w nosie Ciebie ponury grubasie, w nędznym garniturze. Pieprzę Ciebie i tę waszą firmę, firmę przeklętą, a niech wam, a niech wam się… się nie powiedzie. Tfu, wypluwam te słowa, nie wolno życzyć źle ani brzydko, nie wolno, ponad wszystko nie wolno przecież nikomu. Zło przecież powraca, powraca ze zdwojoną siłą. No więc, okej, niech będzie, zdanie zmieniam. Rozwijajcie te swoje skrzydła, rozpościerajcie, rzygajcie tęczą, niech wam się ulewa. No. Lepiej? Lepiej. Lepiej przecież zdecydowanie.

Zresztą, świat się przecież nie skończył a ja mam dokąd wracać. Ba, pakuję się jeszcze dzisiaj, jeszcze dzisiaj zrobię Ci Krzysiu niespodziankę. Jeszcze dziś utonę w Twoich ramionach, jeszcze dziś sobie… no pofiglujemy. Krzysiu, Krzysiu Ty mały figlarzu…

Nie dzwonię więc, nie proszę o wyjście po mnie na dworzec, nie, nie zapytam co kupisz nam dziś na kolację. Wszak… no wszak, kochanie, to będzie niespodzianka.

Suprise, Krzysiu, no taka sytuacja.

No i była i to jaka. Czerwony szlafroczek, sznureczek, na końcu pomponik, kopciuszek bez pantofelka w drzwiach naszego, wybacz Krzysiu, Twojego mieszkania.

- Pani pomyliła piętra kochanie - mówi Twoja, wybacz – z całym szacunkiem, nowa narzeczona. Krzysiu, słyszysz? Piętra pani pomyliła.

- Ewa, ludzie, co Ty tu robisz, Ewka? – Mam wrażenie, że jakby, pobladłeś. No Krzysiu. Krzysiu, kochanie.

- Pani się nie pomyliła? Ty znasz tę panią kochanie? - Kopciuszek staje na palcach i zza pleców mojego (hahaha – mojego) mężczyzny po raz kolejny się wyłania. 

- Nie, nie pomyliłam, tak się składa, że tu mieszkam. Znaczy mieszkałam. Znaczy…

- Ewa…

Głos mężczyzny mojego życia (no nie mogę) odbija się o ściany klatki schodowej, kiedy ja w pośpiechu już z niej zbiegam. 

- Spierdalaj – rzucam na odchodne, łapiąc równowagę i ogarniając sytuację walizka, schody, poręcz.

- No wiesz Ewa - słyszę tuż przy ostatnim schodku przed klatkowymi drzwiami. Myślałem, że masz jakąś klasę. Nieładnie tak się wyrażać.

***

Żałosne. Zamawiam taksówkę. I jadę. Dokądś jadę.

- Dokąd, dokąd pani sobie życzy? – Starszy siwy mężczyzna zadaje mi to standardowe pytanie.

- Akacjowa dwanaście – na jednym wdechu rzeczowo odpowiadam.

Wyjmuję telefon i niezwłocznie dzwonię. Jeden sygnał, drugi, piąty, dwunasty… 

- Pati, cześć, jesteś w domu?  

- Jestem a Ty? Jak u Ciebie, opowiadaj, jak szkolenie?

- Jadę.

- Gdzie?

- Do Ciebie. Zaraz będę.

***

No i stało się. Podjechałam pod kruczoczarną bramę, wysiadłam z ogniście czerwonego auta, zobaczyłam rudowłosą Patkę i się rozryczałam.

No, i pyta mnie ona, co się stało, Ewka, mów wyraźnie, o co chodzi, co się dzieje, a ja jej jedno. No, że chuj, chuj jeden, chuj nad chuje. I, że pracy nie mam, domu nie mam, chłopa nie mam, na myśl o tym znowu wyję, że nic nie mam, nic zupełnie i co teraz. No to ona mówi, że ja u niej mogę. Że tu mogę się zatrzymać, że pójdziemy na imprezę, i że ona mi pomoże z tą pracą, z tym wszystkim mi pomoże. I że się ogarnę, że razem się ogarniemy i że ona ze mną na zawsze, przyjaźń forever, i że mnie kocha, i że ona mnie nigdy nie skrzywdzi. Że na dobre, na zawsze, nad życie. I, że ze mną będzie jak będzie trzeba. I jak nie będzie trzeba to jej nie będzie. I żebym na razie rodziców nie denerwowała. 

I ja się wtedy znowu rozryczałam, no że mam ją. Że chociaż tyle, że mam na świecie swojego anioła, swoją przyjaciółkę.

***

Szklany bar, wyraźny stukot butelek, oparte o blat łokcie machające przed sobą banknotami. Lane z sokiem, dwa razy, i jeszcze malibu, i słomkę poproszę. Przepraszam panią, ja byłam pierwsza, to malibu to poproszę dwa razy. Czysta, zmrożona, macie może Państwo szampana? Wino musujące znaczy przepraszam. 

Słucham i chłonę tych ludzi, chłonę ich nie podane i nie wypite jeszcze alkohole, i się upijam. Albo upajam. Zaraz, po co ja tu przyszłam, odwracam głowę, co ta moja Patka chciała? Dwa cosmopolitany poproszę, zamiast banknotem dla odmiany macham kartą, pin poproszę, proszę. Chwytam kieliszki, unoszę w górę, i jakoś, jakimś cudem się przeciskam. Zlizuję cukier z obrzeża kieliszka, co Ty robisz, Patka mnie zgania, oszalałaś? No przepraszam, to już ostatnie, ostatnie ziarenka. Głupia jesteś mówi, to tak jak Ty popycham ją, tak dla żartu, i odsuwam się, pół kroku w tył, tak delikatnie, tak, żeby mi nie oddała z nawiązką w odwecie. Zanoszę się wprost ze śmiechu i wtedy na niego wpadam. 

Niego, czytaj jakiegoś najlepszego mężczyznę na świecie ever.

- Przepraszam, przepraszam - zaczynam się jąkać - przepraszam, nie chciałam.

- Skoro już trzy razy mnie pani przeprosiła, musiała pani to zrobić zamierzenie. No wie pani, nadepnęła mnie pani i wpadła na mnie celowo, no z zamiarem dokonania tego czynu.

- Słucham? – Chyba nie do końca zrozumiałam.

- Żartowałem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Czy skoro tak miło nam się rozmawia, da się Pani zaprosić na jakiegoś drinka?

- Nie jestem sama – wypaliłam natychmiast. Tu jest moja koleżanka - wskazałam na Patkę okręcając głowę. Więc, owszem, możemy zrobić tak, że się z Panem napijemy. Ale płacę za siebie sama. W porządku? 

- Nie, ale niech będzie. Niech tak będzie, niech wyjdzie na Pani. 

I znów te jego równe, wyszczerzone od ucha do ucha zębiska.

***

Potem, później, zwał jak zwał, mniejsza o to, więc generalnie wracając - jak mi później powiedział, okazało się, że niezmiernie spodobała mu się moja pewność siebie. Dobre sobie, ja zwyczajnie byłam podchmielona, żeby nie powiedzieć, że pijana. I zwyczajnie cwaniakowałam. Wymądrzałam się, wykrzywiałam usta w dzióbek zgrywając niedostępną, niezainteresowaną, i w ogóle nie nie, nie myśl chłopie nic sobie. A przecież nie wiedziałam, czy on myśli sobie cokolwiek nawet. Ale nie ważne, to tak asekuracyjnie, jakby jednak myślał. A myślał. I ja myślałam. No i na myśleniu się nie skończyło, bo finalnie staliśmy się parą. Rety, to dopiero ledwo dwa miesiące od tamtego rozstania a ja tu ni stąd ni zowąd (no dobra z klubu Magnolia) mam chłopaka.

Byłam szczęśliwa, choć wciąż bezrobotna a oszczędności jakby to nazwać w jakimś zawrotnym tempie mi topniały. Szybkie logowanie, szybka ocena stanu konta, dobra mogę pozwolić sobie jeszcze na jakieś wakacje.

- Ewa, ja zapłacę - słyszę ciągle za plecami, Ewa, no zgódź się, pozwól mi się zabrać, przecież wiem, że teraz nie pracujesz.

Nie, nigdy w życiu. Nigdy w życiu się na to nie zgodzę. 

Idziemy do biura podróży, kierunek Grecja, Kreta. Wylot za cztery tygodnie, do tego czasu muszę żyć jakoś mega oszczędnie. Trochę mi przykro, że teraz sobie organizuję sama urlop, że sama sobie tworzę radosne wakacje. Przecież mieszkam wciąż u Patki, dzięki niej się jakoś trzymam, dzięki niej…

No i przecież miałyśmy wyjechać gdzieś tylko we dwie, razem. Miałyśmy szaleć w nocnych klubach, oddawać się eskapadom, spędzać upojne noce i nie myśleć o konsekwencjach. A ja nagle fruwam cała w skowronkach, cała szczebiocząca, cała zakochana.

Czuję się trochę nie fair, jakbym ją raniła.

Ale ona mówi, że nic, nic to, lećcie, i bawcie się dobrze. 

- I wiesz Ewa - mówi mi ona, żeby Ci się jeszcze jakaś dobra praca trafiła.

I ona wtedy nie wie, że ja wysłałam tamto cv, tamtego dnia i że ta praca jest w zasięgu spełnienia moich marzeń. Ona nie wie, a potem nie wiem ja, że ta praca właśnie teraz, naraz ze wszystkim mi się trafia. I trafia mi się wtedy, kiedy ja mam zaplanowany urlop. Kiedy zapłaciłam za wakacje całą kwotę. Kiedy nie mogę tego przełożyć, kiedy pieniądze mi przepadną. Kiedy właśnie legnie w gruzach urlop mojego życia. Kiedy to właśnie teraz musze wybrać, albo praca i wyjeżdżam na długo – bo na cały miesiąc nie bagatela, albo… albo opalam się na Krecie, za resztę moich oszczędności, potem wracam, zęby w ścianę i wciąż jestem na czyjejś łasce. Do tego bezrobotna.

Ja pierniczę.

***

- Patka, słuchaj, a może Ty byś za mnie poleciała? Co? – Aż się podniosłam z krzesła, taka byłam podekscytowana.

- Ja? – Zapytała zdziwiona.

- No Ty. No wiesz, w innych okolicznościach to ja bym Ci… no wiesz, ale gdybyś mogła odkupić ode mnie te wczasy, ej nawet z rabatem, bo normalnie to ja bym tej kasy nie chciała – zaczęłam się plątać w zeznaniach.

- Nie chodzi o kasę, głupia - usiadła na stole. Ale jak to sobie wyobrażasz? Mam jechać na urlop z Twoim facetem?

- No. No tak. Chociaż mi go popilnujesz.

***

Z miesiąca zrobiły mi się dwa. A potem wysłano mnie na staż do Londynu. Było bosko. Super zespół, super ekipa projektowa, dobrze zarabiałam. Wiem, wiem, to dopiero początki, ale czułam, że rosną mi skrzydła. Że odbijam się od dna, któremu się tak długo pochłaniać dawałam. Byłam wciąż nieziemsko (choć na odległość) zakochana, spełniałam się, szlifowałam język na prywatnych (samodzielnie opłaconych!) lekcjach, bo obczyzna więc musiałam go znać. Wiadomo. Szukałam mieszkania, snułam plany, że zamieszkamy w nim z Pawłem, we dwoje, razem. Już oczyma wyobraźni widziałam, jak pakuję jedną, drugą, piątą walizkę i kolorowe kartony. Jak podjeżdża duży, biały bus i pakują te rzeczy do środka a ja tak raz po raz coś pomagam. Jak stoję przy kruczoczarnej bramie i ściskam Patkę i jak jej tak z serca dziękuję, za wszystko, za pomoc, za przyjaźń, za całość…

***

- Patrycja, nie wiesz co się dzieje z Pawłem? - Zadzwoniłam któregoś popołudnia, lekko już zmartwiona.

- Nie – padła krótka odpowiedź. A dlaczego?

- Bo wiesz, nie odbiera od wczoraj. Nie odpisuje. Nie było go też podobno w pracy, bo dzwoniłam. Słuchaj, mogłabyś to sprawdzić? Mogłabyś tam pojechać, mogłabyś, gdybym Cię o to poprosiła?
 
- Mhm - usłyszałam jak Patrycja ciężko oddycha.

- Patka w porządku? Coś się stało? Ty płaczesz?

- Nie, coś mnie pobiera, mam katar. Słuchaj, ja oddzwonię, dobra? Oddzwonię, do usłyszenia.

Kurcze, mam złe przeczucia. Chyba coś się stało…
 
***

Dźwięk połączenia przychodzącego na skype wyrwał mnie z krótkiej drzemki. Teraz kiedy jestem w Londynie ta forma kontaktu ze światem mimo wcześniejszego wzbraniania się przed nią chyba mi jednak najbardziej pasowała. Odbierz, wcisnęłam i wtedy moim oczom ukazali się oni. Patrycja i Paweł. Paweł i Patrycja. Oni a jak nie oni. Jacyś smutni, jacyś dziwnie zmieszani. Jakieś uśmiechy takie ukradkowe, jakieś takie zdawkowe. Kurcze, o co chodzi?

- Co tam - pomachałam im na powitanie - co u Was, tęsknicie za mną, stąd te ponure miny? Nie posiadacie się ze smutku co, pewnie z utęsknieniem na mnie czekacie?

Ty, widziałam jak Patka szturcha go łokciem. Nie, ty, teraz on szturchał ją na przemian. 

- O co chodzi? – Na dobre się już zdenerwowałam.

- Ewa - wydukał w końcu Paweł. Ewa, wiesz, my się pobieramy.

- Dziwny masz sposób proszenia mnie o rękę - wybuchnęłam szczerym śmiechem. Ale dobra, niech będzie, tak, mówię Ci tak, kochanie.

Odpowiedziała mi poważna mina.

- Ewa, źle mnie zrozumiałaś - dodał. A Patrycja już wtedy płakała. Ja i Patka się pobieramy. Spodziewamy się dziecka. Chcieliśmy osobiście, ale widzisz jaka jest sytuacja…

Zamknęłam pokrywę laptopa. Zapaliłam papierosa. Wyjęłam z lodówki łiskacza. Pociągnęłam spory łyk, bez lodu, jak należy, bez coli. A potem drugi. A potem nie pamiętam, bo zasnęłam. Ale na pewno długo, bardzo długo i bardzo mocno płakałam. W poduszkę. 

Boże bolało mnie wtedy wszystko nawet końcówki rozdwojonych od dawna włosów. Myślałam, że oszaleję…

Zostałam w Londynie, miałam taką możliwość, choć wcześniej się upierałam, że będę wracała. Szef się ucieszył, obiecał dokładać się do opłat, wszak mieszkanie było służbowe. Myślałam, że mi się tam spodoba, że będę tam szczęśliwa. Nieco później jednak wróciłam. Do domu rodziców. I wtedy im wszystko opowiedziałam. A potem wciąż pracowałam tylko już w polskim, nie londyńskim oddziale. Wynajęłam mieszkanie, zaczęłam nawet myśleć o kredycie. Zapisałam się na terapię, powoli się składałam w całość.

Zaproszenie na ceremonię ślubu, do urzędu stanu cywilnego, przyszło pocztą. Pamiętam dokładnie, to był jakiś poniedziałek. Na adres domowy rodziców. Jak widać, wciąż go pamiętała. Nie poszłam. Nie miałam najmniejszego zamiaru. Zdecydowanie.

W tak zwanym międzyczasie zaliczyłam kilka relacji, bo trudno tu mówić o związkach, bardziej lub mniej udanych, kilka zawodów miłosnych, kilka kolejnych sukcesów i kilka porażek…

Czasami jeszcze o niej… o nich myślałam. Ale nie dziś, nie teraz, no nie teraz… To nie była dobra chwila…

No ale zadzwoniła…

***

- Ewa, nie rozłączaj się proszę… Proszę spotkaj się ze mną, tak bym chciała, żebyś poznała Stasia … Ewa, wiesz, że my się rozwodzimy. Kurczę, jak dobrze, że masz wciąż ten sam numer… Jedno popołudnie, proszę…

Poszłam.

***

Siedzimy tak sobie na tej ławce w parku, mały Staś tuż obok w lewej rączce trzyma łopatkę i zacięcie grzebie nią w piasku, w prawej rączce trzyma mały soczek. Uważaj, pij powoli, weź w dwie rączki, nie tą, o widzisz, teraz dobrze, zaraz się cały ukleisz i pobrudzisz, Stasiu… 

- Przepraszam Cię - mówi po chwili - dzieciaki… Trzeba to wszystko nadzorować. 

- Pamiętasz – dodaje - pamiętasz, jak my byłyśmy takie małe? Pamiętasz tę trzecią ławkę w rzędzie pod oknem, w której żeśmy razem siedziały? I przyszywanie kieszonek do marynarki, które pomieściły ściągi, nasz niezbędnik na maturze? Pamiętasz, Ewa? Pamiętasz studniówkę, i to, jak ten Karol Cię wtedy pocałował? I nasze wakacyjne wojaże wtedy w Ustce, i wtedy w Łebie… 

- Rety - przetarła oczy, jakby udając, że wpadł jej do nich jakiś pyłek. Rety Ewa… Ewa, może jest dla nas jeszcze jakaś szansa… jakaś szansa na naszą przyjaźń? Te wspólne lata, pamiętasz je? Przecież to wszystko wygląda tak, jakby się działo wczoraj…

Patrzę przed siebie, w jeden punkt, który naraz zaczyna się przemieszczać. Wbijam wzrok w wiewiórkę, tańczącą zwinnie na pobliskim drzewie.

Jakby wczoraj… myślę… jakby wczoraj… 

Tylko wiesz, ja bym wolała, żeby to wszystko miało być jutro…

Przecież wczoraj nie nadejdzie…

Magdalena

Podobało Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK 

Fot. Michel Fertig

 

Podobne wpisy

0 komentarze