Próba.
'Ale
szum, ale tłum… Czarna noc, biały rum… Złote stosy pomarańczy… Dudni dom dana
da… Jak zabawa to zabawa… I wariatka dzisiaj tańczy…'
***
Stoją za szybą sali, w której mam
właśnie próbę. W pomieszczeniu dominuje zapach wilgoci. Piwniczne wnęki pozwalają
się łagodnie roznosić kolejnym dźwiękom. Panuje tu swoisty klimat. Lubię to
miejsce. Tu odpoczywam. Dostrzegam ich kątem oka, całą sobą próbując udawać, że
za nic w świecie ich nie widzę. Mrużę oczy, śpiewam dalej, walczę o najlepsze
dźwięki. Zdzieram gardło. Maluję starannie emocje na twarzy. Jedna po drugiej.
Dłonie nakładam na uszy, dociskam słuchawki, lekko kołyszę biodrami. Motywuje
mnie obecność tej mikrej publiczności, która towarzyszy mi za podwójną warstwą
szkła, na wschodniej ścianie sali.
‘Szalona
wiruje chusta… Szalone wirują usta… Odkaczałka, wariatka, ech… Nie patrzy do
lustra…’
- Można? - Michał, mój wieloletni kolega, uchyla połowę
podwójnego skrzydła drzwi wejściowych, prowadzących do sali i nieśmiało
zagląda do środka. Głowa, szyja, tułów.
- Można - zdejmuję słuchawki, udając
zaskoczoną, że go tu i teraz spotykam. Taka sprytna jestem.
- Chyba nie miałaś okazji poznać, rzuca znienacka. To jest Konrad. Mój nowy współlokator i nasz
nowy basista.
- Lena – wyciągam dłoń w jego stronę. Miło poznać…
- To co, wieczorem pogramy?
- Po co czekać do wieczora?
No właśnie…
Przepadam. Jego oczy… Jego oczy torują
mi ścieżkę do tego, że jestem w stanie zakochać się w nim w jednej sekundzie. Nuty
grzęzną mi w gardle, chcę go obserwować. Nie chcę pozwolić aby zaraz zniknął,
przepadł, wraz z ulotnymi dźwiękami, czy inną sekcją rytmiczną.
Jedno jego spojrzenie sprawia, że burzę
mur, który latami budowałam. Usypiam swoje sumienie, biję się z każdą swoją
myślą.
Znam go ułamek chwili i jestem gotowa na
tak wiele. Jestem gotowa wpuścić go do swojego serca.
Początek końca.
Po próbie nie wracam do domu. Uciekam
przechadzać się przez brukowe miejskie uliczki. Przepłakuję to, co wydawało mi
się do tej pory szczęściem.
Cztery lata…
Kilka ulic dalej, na czwartym piętrze,
za ceglastymi murami, na sześćdziesięciu dwóch metrach kwadratowych czeka na mnie ktoś, kogo
śmiałam nazywać szczęściem. Przy wysokim starym oknie, na którego uszczelnianie
od jesieni brakuje już kitu stoi ktoś, kto czeka aż wrócę.
Nie wrócę. Nie teraz, nie w tej
czasoprzestrzeni, nie w tym smutku. To jest mój smutek, muszę go przepracować,
nakarmić się refleksją, zachłannie, łapczywie nie dzieląc się nią z nikim. Chcę
ją pochłonąć, dostać od niej czkawki. Popić, przełknąć, zachłysnąć się.
Sobą. Nowym, mającym przecież nadejść
już lada chwila, lada moment, szczęściem.
Mijam bezwiednie kolejnych przechodniów,
idę środkiem chodnika, widzę ich poniekąd zaskoczony wzrok. Nie słyszę ich,
chowam się przed światem w rytm kroków, których nasłuchuję. Dla mnie wszystko
wokół jest muzyką. Dla mnie wszystko wokół w duszy mi gra.
Poprawiam włosy, z nadgarstka ściągam
gumkę - sprężynkę, spinam je w luźny kucyk.
Cieniowane kosmyki wysuwają się z jej
objęć. Wyglądam komicznie.
To nic, Lena, to nic. Nie musisz się każdemu
podobać. Sama sobie wysuwasz się z objęć.
Wracam.
Pokonuję czterdzieści sześć schodów,
otwieram brązowe drzwi, które prowadzą do naszego mieszkania. Stary skrzypiący
parkiet daje sygnał, że weszłam. Że jestem. Że się pojawiłam. Że zmokłam. Że
mam rozmazany tusz i rozwichrzone włosy.
- Jesteś… - słyszę.
Ktoś próbuje mnie przytulać. Ja potrafię tylko milczeć. Wzdrygam się. Ktoś próbuje mnie całować. Zastygam. Moje usta są niedostępne.
Zdejmuję kurtkę, rzucam ją niedbale na
wielką kanapę. Opadam na nią z impetem, podciągam kolana bliżej brody. Musimy
pogadać, myślę sobie. Musimy…
Jakie pogadać, zresztą. W kieszeni mam
już podjętą decyzję.
Zrozumiał.
Kilka gorzkich słów, garść żalu,
szczypta przez łzy przelanego uśmiechu. Jakieś zastanów się, jakieś pamiętasz,
jakieś przypomnij sobie. Jakieś obiecam, zapewnię, spróbuję, ja, ty, my, jakieś
słowa odbite od ścian głuchym echem.
Nie zastanowię, nie pamiętam, nie
przypomnę sobie. Nie obiecuj, nie zapewniaj, osobno ja, ty, usuń ze słownika
pojęcie my, usuń, rozumiesz?
…
Do spakowania czterech walizek pełnych
okruchów z czterech minionych lat wystarczyła mi para oczu. Jedna para oczu, która, jak wówczas
mniemałam - tylko minimalnie inaczej ode mnie odbierała rozgrywający się wokół ruchomy obraz.
Bang.
Koniec
początku.
O basiście nie wiem
wówczas nic. Ile ma lat, skąd się wziął na tym świecie. Czy te wszystkie
historie, które o nim zasłyszałam są prawdziwe? Czy mają miejsce w
rzeczywistości? Czy są stworzone na potrzeby chwili, na te krótkie momenty, na
to tonięcie w głębi oczu w których wtedy tak bardzo chcę się niepojęcie
zatapiać?
Nie skupiam się na prawdzie. Zależy mi na nim. Zależy mi na tym, żeby był. Żeby dzwonił do mnie każdego dnia. Żeby pisał, mailował, był, patrzył, słuchał. Biegał, szalał, wariował, głupiał. Grał, tworzył, ćwiczył, wygrywał. Zależy mi na nim… bez względu na wszystko.
Jesteśmy kumplami.
Gramy, wyjeżdżamy, koncertujemy. On ze
mną jak z każdym. Ja z nim jak z nikim innym. Patrzę, chłonę. Czasem mnie
dotknie, szturchnie, zaczepi, muśnie. Dla mnie co cały świat, jawne wygłupy,
pewnie takich ‘Len’ jak ja w swoim świecie ma całe dziesiątki. Jestem obok.
Jestem widzem. Chcę uczestniczyć, nie chcę patrzeć.
Wyjazd, koncert, noc pełna gwiazd. Pole
namiotowe gdzieś u podnóża lasu, szeleszczące, trącane podmuchem wiatru liście.
Zapach żywicy dostający się do wszystkich tkanek przy każdym głębszym wdechu.
Klęczy koło mnie, trzyma dłoń na moim kolanie. Onieśmiela mnie, człowiek
tajemnica. Bez snu, w potoku słów, w dyskusji o wszystkim, o
Przerwie-Tetmajerze, o kolejnym coverze, o łowieniu pstrągów gdzieś w górskiej
rzece. Rozmawiamy, świat jest piękny, świat jest wyjątkowy.
Może jestem kolejną, której chce
zawrócić w głowie? Może znaczę więcej? Może on ma wrażliwość słonia i nie widzi
jak wiele dla mnie znaczy? Może to właśnie jednak wie i to szanuje, dlatego nie
idzie o krok dalej…? Może…?
Piłuję do krwi tę moją rzeczywistość.
Czekam. Jak wygląda mój świat? Jest jedną wielką tęsknotą. Pustą kartką,
czekającą na zapisanie. Stalówką pióra, która z każdą próbą notatki się łamie.
Na pół. Na wznak, na opak. Na dobre.
Na przemian się modlę, choć nie wierzę.
Upijam, choć nie lubię. Śpię, choć szkoda mi czasu.
Bytuję. Kocham. Czekam.
Ukryta prawda.
Basista, tak o nim myślę. Nie umiem o
nim myśleć po imieniu. Konrad – brzmi twardo. To imię mi do niego nie pasuje.
Nic do niczego nie pasuje. On nie wie. Ja wiem. On nie wie, że ja przepadłam
bez reszty. Że dla niego mogę zginąć. Nie wie, że cztery lata był ktoś inny.
Nie wie, że rzuciłam wszystko w jedną chwilę, bo zjawił się on. Nie wie, że
kolejny, którym leczyłam rany, chce się zabić, gdy mówię dość. Nie wie, że następnego
posyłam w diabły, tylko dlatego, że wychodząc z tramwaju wpadam na niego. Nie
wie, że oni wszyscy byli przez niego. Oprócz. Zamiast.
Odpuszczam.
Widzę je, ma ich na pęczki. Czasem się
nawet mijają w progu jego mieszkania. Nie chcę stać w miejscu, nie chcę już
patrzeć.
Ściągam klapki z oczu. Myślę, że zjawi
się ktoś, kto poskłada mnie w jedno.
Boję się. Nie chcę się już rozczarować.
Nie chcę zaufać, kochać, czekać. Nie chcę i chcę jednocześnie. Bo chcę kogoś,
nie chcę sama, uwiera mnie codzienność, uwiera mnie życie. Myślę, że przecież
jestem reżyserem życia. Swojego. Że wyśnię szczęście po nocach, że zanotuję,
przekartkuję, z happy endem dotrę do końca. Dopiszę epilog.
Nie mogę przestać rozglądać się za
miłością. Nie mogę. Bo co jeśli czeka gdzieś za rogiem? Nie mogę przestać marzyć.
Nie mogę utknąć w bólu. Nie mogę myśleć ‘niepotrzebnie’.
Nie mogę, nie mogę, nie mogę…
Ty jesteś. Jego nie ma.
Takie życie Lena. Takie życie mała.
Koniec świata.
Świat przestaje istnieć. Wyprowadza się,
znika. Dochodzą mnie słuchy – spodziewa się dziecka.
A ja życząc mu najlepszego każdego dnia
umieram…
I nowy początek.
W bólach rodzi się mój nowy świat.
Poznaję kogoś i w końcu to ma sens. Jest
ktoś kto jest, nie bywa, ale jest, jest naprawdę. Ktoś, kto pragnie tego, co
ja. Kto trwa, kiedy jestem bez siły. Kto daje swoją uwagę, mówiąc, że jestem
warta poświęconego mi czasu. Kto okrywa mnie w nocy. Kto podaje herbatę. Kto z
pracy odbiera. Pomaga w zakupach, naprawia uszczelkę, zamawia nam pizzę, kupuje
książkę na którą czekam, i to jeszcze przed premierą.
Ktoś kto…
Kto klęka tuż po północy, pewnego
wieczoru, na środku skweru i o rękę mnie prosi. Kto pada na kolana i ośmiela
się szeptać:
- Lena, wyjdziesz za mnie? Wyjedziesz, Lena?
Tak, tak, tak.
Wróżka.
Koleżanka zabiera mnie do wróżki, a ona
mi mówi, że to nie ten. Że mąż mój przyszły, to nie ten, nie na zawsze, że
żadna to miłość życia.
Bang.
Gdzieś między czarnym kotem, osławionym
legendą acz prawdziwym, zakurzonym dywanem w perskie wzory i lnianą makatką
wiszącą na ścianie słyszę, że gdzieś jest moja bratnia dusza, że to z nim będę
w szczęśliwym i nie zalegalizowanym związku, ale po moim rozwodzie. Że już
go poznałam i że oboje bronimy się przed sobą. Choć każde o drugim myśli, że to
właśnie nasza bajka. Kolorowa, utkana, napisana, stworzona, przekazana. A mi w
głowie znowu jego imię. Brzęczy, dźwięczy, rozpycha się, rozgaszcza.
Życie trwa dalej i nic się nie zdarza. Codzienność
okraszona przygotowaniami. Wszystko zmierza do ślubu. Jestem. Nie, nie jestem.
Bywam, bywam szczęśliwa. Łapię wtedy te chwile, zamykam, zakręcam. Na później,
na gorszą chwilę, odkręcę, odtworzę.
Jedna z nocy. Kręcę się, budzę, otwieram
okno, zamykam. Śnię o basiście, nazajutrz budzę się ze łzami. Szlocham. Wierzę
w sny. Wierzę we wróżki. Wierzę w te wszystkie wróżbiarskie metody. We śnie go
spotkałam, przytulał i przepraszał, że nie było go tyle lat.
I wtedy przyszedł maj.
Spóźnia się mój pociąg, spóźniam się do
pracy. Jestem wściekła i myślę znów o nim. Trąca struny mojego serca, choć go
przecież nie ma, odszedł, na dobre, na zawsze. Jestem świadoma, wiem to, mimo
to przestaję oddychać. Ktoś mnie gasi, ktoś mnie wyłącza, ktoś mnie depcze bez
ustanku. To on. To ta ukryta, zagrzebana w zakamarkach mojego serca miłość.
Wchodzę, do centrum handlowego, w którym
pracuję. Idę powoli, powłóczę nogami, szuram po szaro-szarej posadzce, dwa
odcienie, dwie tonacje, kratka w kratkę, kwadrat w kwadrat, noga w nogę, dwa
kroki, cztery, sześć.
Bang.
Przed moim sklepem on. On. Stoi do mnie
tyłem, a ja za nim bezradnie, z tym szuraniem, z tym krokiem siódmym, znów nie
wiem co mam zrobić. On wie, on umie. On w życie potrafi. Przytula mnie i dziwi
się, że tu pracuję. Że tyle lat bez kontaktu, że zaraz przyjdzie, że może kawa.
Lody. Herbata. Rozmowa, chwila, czy mam czas.
Znalazłam. Nie miałam.
Mówi, że w związku mu się nie układa.
Różne planety, inne zjawiska, inna orbita i jakoś tak bez sensu, kiepsko, nie
po drodze. Nie tej mlecznej, nie usłanej gwiazdami. Nie tej co księżyc jasno
przyświeca.
Nadzieja. Mnie za to przyświeca nadzieja z każdym jego kolejnym słowem.
U mnie dobrze, prawidłowo, jednym obranym
torem, karmię go zdawkowymi zdaniami. Co mam mówić? Co powiedzieć facetowi,
miłości mego życia, z którą piję czekoladę, teraz, po latach? Co powiedzieć
komuś, kto jest odległy o całe galaktyki bo przecież ma ich. Ją-kobietę. I jego
– syna – swoje własne dziecko. Mam rozbić rodzinę, skoro sama z rozbitej
jestem, mam świadomie chcieć krzywdy kolejnego malucha? Nie chcę. Nie potrafię.
Nie tędy a tamtędy się nie da.
No nie-da-się-nie-da.
Bang.
Pustka.
Uśmiecham się dużo. Często przez łzy,
przez długie, najdłuższe dla mnie w świecie dwa miesiące. Tyle czasu spędza on
w moim mieście. Zapamiętuję jak najwięcej, na kolejne lata. Tak myślę, nie do
końca świadoma, że one faktycznie mogą nadejść. Te puste, nijakie. Bez niego.
Wyjechał.
Niespodzianka.
Miesiąc przed ślubem dzwoni. Pyta kiedy
ślub i padają słowa, których nie chciałabym słyszeć w tej sytuacji. Ani w
tamtej. Żadnej. Tej, innej, obojętnie jakiej. Mówi. Ja słucham, on mówi. Mówi o
miłości i o tym, że gdyby nie mój narzeczony to pewnie byłoby między nami
wiele. Dużo sporo. Zaraz, moment, halo. Chyba zapomniał, że ma rodzinę. To
właśnie ode mnie słyszy.
Masz rodzinę, no kurwa, do diabła!
Słyszy też pretensję, że dlaczego mówi
to dopiero teraz. Że gdzie był, przez te lata, że jak śmie i jakim prawem. Gra,
to jego najlepszy występ. Oklaski, owacje, bis.
Co dalej?
Spotykamy się przypadkiem. Nowe miejsce,
nowe centrum nowa praca. Nowa ja, on stary. Stoję jak słup soli, milczę. Ale co
powiedzieć, o czym poszeptać, co mówić, kiedy on stoi przed Tobą trzymając
swojego małego chłopczyka w ramionach?
Kurtuazja, cmoknięcie w policzek, dwa
słowa dla życia.
I w drogę.
Piekło w niebie.
Pozornie jest dobrze. Pozornie jestem
szczęśliwa. Szczególnie teraz, gdy to pod moim sercem bije inne małe serce. Ale
ja, ja potrafię udawać. Czasem tylko tak jest, jest tak jak dziś, że przychodzi
taka chwila, dzień moment, kiedy muszę, chcę, potrafię powspominać.
Głaszczę się po brzuchu. Mój maluchu,
mówię do niego. Będziesz miał zapas miłości na całe życie, wiesz? Po to, by
kochać, i umieć to pokazać, gdy na Twojej drodze zjawi się ta. Ta jedna jedyna,
na całe Twoje, mój Maluchu, dorosłe życie.
Miłość.
I choć staram się żyć normalnie, to
jeszcze czasem… czasem myśląc o nim przepraszam go… Moją dawną miłość, za to,
że tę teraźniejszą, tę nową, uważam jednak za pierwszą…
Tak sobie wmówiłam.
Tak muszę.
Tak będzie dobrze.
Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Magdalena
Podobało Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK
* Inspiracją do nadania tytułu był cytat Wisławy Szymborskiej.
źródło zdjęcia: www.unsplash.com, autor: Federico Frognier
źródło zdjęcia: www.unsplash.com, autor: Federico Frognier
0 komentarze