Chcę sobie z Tobą życie zmarnować...



- Mogę przyjechać? Ten jeden, jedyny ostatni raz? Proszę?

***

- Marta, wpadniesz? Robimy ognisko. Chodź, przyjedź, co? Nie daj się prosić, będzie fajnie.

- Oddzwonię – Mówię pośpiesznie do słuchawki, którą przytrzymuję lewym ramieniem, dociskając ją jednocześnie mocno do ucha. Obie dłonie i prawe kolano służą mi w  tym momencie do przenoszenia (i przytrzymania) dwóch kompletów pościeli, które niosę do pokoju na pierwszym piętrze, oczekującego na nowo przybyłych gości. Pensjonat w którym pracuję zawsze podczas majówki ( i innych długich weekendów) przechodzi totalne oblężenie. Pośpiesz się Marta – brzęczą mi w uszach słowa szefowej. 

Pośpiech jest złym doradcą, czy ona o tym do cholery nie wie?

- Ale wpadniesz? Marta? Będzie nowy kolega Bartka, podobno jakiś ekstra fajny. Jest tu w delegacji, ale ma jeszcze wolne do jutra. Marta, no proszę…

- Muszę kończyć, serio, oddzwonię - Mówię do Aśki równo w chwili, kiedy to mój (całkiem nowy) telefon ląduje na podłodze. 

- Cholera – Wyrywa mi się. Upuszczam kołdry i poduszki, natychmiast schylając się po moją leżącą – o zgrozo – w kawałkach - komórkę. 

- Pomogę – Mój wzrok na podłogowych nizinach spotyka się z jakimś obcym wzrokiem. Spoglądam przed siebie. Moim oczom ukazują się kolejno - czarna walizka na kółkach, sportowa marynarka, przez ramię przewieszony w pokrowcu garnitur. Gość z drugiego piętra, pokój dwieście dwanaście…

- Dziękuję – Udaje mi się wydobyć z siebie jakieś tam dźwięki. Pan już wyjeżdża? – Zaczynam zagadywać, choć finalnie udaje mi się co najwyżej jąkać z przerażenia (o los telefonu) i niezręczności zaistniałej właśnie sytuacji. 

- Właściwie to tak. Choć nie do końca. Wyjeżdżam z pensjonatu ale nie z Mikołajek. Skorzystam z okazji i odwiedzę jeszcze znajomych, mieszkają nieopodal. Jest cały -  podaje mi telefon. Na przyszłość proszę uważać. Uśmiechnął się.

No tak. Nie dość, że gruba, to jeszcze niezdarna, zganiłam się w myślach. Kurde.

- Do widzenia. Dziękuję.

***

Niby nic a tak to się zaczęło…

***

Foliową reklamówkę pełną zakupów przewieszam przez nadgarstek lewej ręki i przyklejam nos do okna wystawowego sklepu. Granatowe szpilki, w które właśnie się wgapiam jak zaczarowana, wyglądają niczym dzieło sztuki. Kosztują zresztą tyle, jakby istotnie nim były. Są bajeczne. Nie znam tego sklepu, musiał się otworzyć stosunkowo niedawno. Wchodzę, reklamówka mi szeleści, obracam się zdezorientowana przez moment wśród mnogości wieszaków. Wszystko tu jest takie ładne… Rozmarzam się.

- Pani szuka czegoś szczególnego? – Z krainy fantazji wyrywa mnie głos ekspedientki.

- Chciałam…

- Właściwie… Właściwie to takich dużych rozmiarów nie mamy - Dodaje chuda wydra (ekhm) po krótkiej chwili.

Zamieram. Chcę zapaść się pod ziemię. Nie daję po sobie poznać ani krzty zdenerwowania.

- Chciałam przymierzyć te buty, te z wystawy. Udało mi się podejrzeć, to mój rozmiar.

- 38, od niechcenia rzuca młoda kobieta. Proszę - Podaje mi oba buty. Są stosunkowo wąskie, znaczy się rozumie pani… są na wąską stopę.

- Wezmę je. Proszę mi je zapakować. Czy można zapłacić kartą?

***

Jestem brzydka. Jestem gruba. Jestem… I nikt nigdy, absolutnie przenigdy się mną nie zainteresuje…

To skrajnie niemożliwe…

***

Do domu biegnę. Z prędkością światła poruszam się po kolejnych piętrach, nie bacząc nawet na sąsiadów, których mijam na schodach. Zamykam drzwi i jedyne o czym marzę, to sorbet malinowy, który mam w tej małej reklamówce, która zostawiła pokaźne wgłębienie na mojej ręce. Roztopił się, jasna cholera. Resztę zakupów wkładam pośpiesznie do lodówki. 

Lodówka. Na lodówce kartka.

Czwartek. Czas mierzenia. I ważenia. Skrawek papieru doczepiony do lodówki magnesem w kształcie dinozaura (no co, lubię dinozaury) nieubłaganie informuje mnie o moim cotygodniowym rytuale.

Okej.

Waga – sześćdziesiąt osiem kilogramów.

Obwody… Biust sto pięć centymetrów, talia dziewięćdziesiąt, biodra sto czternaście…

Oznacza to jedno, od ubiegłego tygodnia nic się nie zmieniło. No i niby smutek. Ale przecież mógł nastąpić też przyrost, czyż nie? Pakuję zakupioną przed momentem w spożywczaku kiełbasę, na stopy wkładam szpilki (kto powiedział, że na ognisko nie można w szpilkach?), do koszyka (w który się spakowałam) na wszelki wypadek dorzucam jednak trampki, bluzę i środek na komary. I kleszcze. I piwo. I jadę. 
 
***

- Marta, pozwól – To jest Wiktor. Wiktor, to jest Marta.

- My się już chyba znamy - Podał mi swoją dłoń. 

- Serio? Przepraszam Was - Aśka oddaliła się o kilka kroków, 
kiedy pod ogrodową bramę podjechało kolejne auto z następnymi gośćmi.  

- Zostawię Was zatem, za moment znów się widzimy – Pomachała nam jeszcze i puściła mi oko.

- Ładnie… wyglądasz.

Prawo, lewo, lewo, prawo. Rozglądam się dookoła. Kto? Ja?

- Dziękuję.

- To już drugi raz dzisiaj – Uśmiechnął się. Póki co, to chyba jeszcze wciąż nie ma za co.

Taka byłam wówczas ciekawa co on może mieć na myśli…

***

- Masz chyba jakąś magiczną moc. Pierwszy raz nie mam ochoty stąd wyjeżdżać, wiesz? – Szeptał mi rano do ucha, błądząc palcami dłoni o moich mokrych jeszcze włosach.

- To zostań – Odwróciłam się twarzą do niego. 

- Przecież wiesz, że nie mogę? 

- Będę do Ciebie dzwonić – Wyrwało mi się znienacka.

- Wiesz, że połączenia za granicę bywają bardzo drogie? – Zapytał z uśmiechem.

Gdybym wtedy wiedziała, że tylko w złotówkach za nie zapłacę…

***

Kolejny raz zobaczyliśmy się po dwóch tygodniach. Potem po czterech. I znowu. Jak ja czekałam na te spotkania. Jak ja je chłonęłam. Jak opętana. Gdzieś w tym całym szaleństwie zaczynałam zapominać o sobie. To było takie… dziwne. Przecież raz na jakiś czas bywał w tym moim pensjonacie. Widywałam go i nic się nie zmieniało. Trawa nie była bardziej zielona. Niebo nie było bardziej niebieskie. Ziemia nie kręciła się w drugą stronę. Aż do tamtego wieczoru…

Kiedy przyjeżdżał mogłam nie spać. Taką dawał mi energię. Mogłam nie jeść, bo nieustannie karmił mnie słowami. Myślałam o tym, jaki ma numer kołnierzyka i czy podobnie jak ja, bezgranicznie uwielbia daktyle. Czy słucha polskiej muzyki, czy wie już, że piszę wiersze. Jakie filmy ogląda i co zjadłby na śniadanie…

Pokochałam go. Myślałam, że i on pokocha mnie. Przecież każdy tak bardzo zasługuje na miłość…

Nawet jeśli jest się grubym. Tak, nawet… Od zawsze w głowie miałam takie przekonanie, że gruba, znaczy gorsza. Tak często mi o tym przecież przypominano...

***

Nagrałam sobie jego śmiech i puszczałam w kółko. Miał pojawić się wtedy, tego pamiętnego dnia wieczorem, nie mogłam się już doczekać jego przybycia. Nawet załatwiłam sobie w pracy, że uda mi się wyrwać wcześniej. Biegałam jak na skrzydłach nie mogąc doczekać się mającego nadejść wkrótce wieczoru.

Tymczasem…

Nie zadzwonił. Nie przyjechał. Jego telefon był wyłączony. Umierałam z niepokoju. Wiedziałam gdzie pracuje, faktury wystawiane w pensjonacie przecież zawsze brał na firmę. Próbowałam dodzwonić się do jej siedziby ale przecież było już tak późno, że nikt nie podnosił słuchawki. A nazajutrz przecież zaczynał się weekend. Do poniedziałku oszaleję… Zaczęłam dzwonić po szpitalach które obejmowały jego standardową trasę do mnie. Nie było tam nikogo o nazwisku które im podawałam. 

Szczęście w nieszczęściu. W ciągu dwóch kolejnych dni stałam się cieniem samej siebie.

***

W poniedziałek rano obudziłam się… w jego ramionach. Potargana, bez grama makijażu. Miał klucze, do mieszkania wszedł więc bez problemu. Budził mnie powoli, składając kolejne pocałunki na moim czole. Nie udało mi się nie rozpłakać. Zrobił mi kawę, pobiegł do sklepu po bułki, masło, dżem, serek, wędlinę, jajka… 

- Tyle tego? – Zapytałam patrząc na blat pełen różności i smakołyków. 

- Nie wiedziałem na co możesz mieć ochotę…

Miałam ochotę na to, żeby został. Żeby już nigdzie się nie oddalał, nigdzie nie wyjeżdżał.

To był ten moment, kiedy znów poczułam się przy nim tak dobrze. Snułam plany. Parzę mu rano kawę z ekspresu i podaję do łóżka. Studiuję książki kucharskie i uczę się piec dla niego brownie, bo wiem, że lubi. I chociaż nie umiem, to się nauczę. Dla niego. Będę do niego dzwonić, że jestem na tym i tamtym skrzyżowaniu, że świeci mi się ta i tamta kontrolka, że mam mało benzyny albo, że przebiła mi się właśnie opona. I on wtedy przyjedzie. Będę dzwonić, że mam gorączkę, boli mnie ząb i potrzebuję jakiś magiczny specyfik, na już, na teraz. I on wtedy mi je przywiezie. Będę się żalić na podłą sytuację w pracy, na wredną szefową a on mnie wtedy utuli i powie – nie martw się, wszystko się przecież ułoży. Zaszaleję  na imprezie z koleżankami, męcząc się okrutnie czkawką, która mnie dopadnie i potrzyma do późnej nocy. On mnie wtedy odbierze z centrum, położy do łóżka i powie – ładnie narozrabiałaś, głuptasie. Będę płakać, że jestem gruba, że znów nic nie schudłam, że w tamte spodnie, te ulubione się nie dopinam, a on się uśmiechnie, bo kocha mnie taką, jaką jestem. 

Po prostu. Zwyczajnie.

Wszystkie powyższe sytuacje miały miejsce.

Wszystkie, poza jedną, istotną, ważną. W żadnej z nich nie było go przy mnie…

***

O tym, że zgubił, zostawił, zepsuł czy też o tym, że rozładował mu się telefon słyszałam jeszcze kilkanaście razy. Wierzyłam. Cierpiałam a potem na nowo cieszyłam się jego zdawkową obecnością. 

Czułam, że coś ukrywa. Że coś jest nie tak. Kiedyś sobie obiecałam, że nikt już więcej mnie w życiu już nie oszuka. Miałam ku temu swoje powody… Długa historia… Obiecałam sobie i chyba zawodziłam właśnie siebie samą. Przecież wszystko w życiu miałam tak bardzo poukładane. Książki na półkach – kolorami. Czekolady według dat przydatności do spożycia (poważnie). Przyprawy – alfabetycznie. Sukienki – długościami. Buty – okazjami.

Tylko w głowie nie potrafiłam sobie niczego racjonalnie poukładać. Kolorami. Przydatnością. Według alfabetu. Według długości. Albo okazji.

Bo okazja kolejny raz mi się właśnie nadarzała…

***

Ze snu wyrywa mnie natarczywy dźwięk budzika. Siódma piętnaście, jeszcze chwila, jedna mała krótka chwila. Kolejny dzień znów w mojej głowie budzi się do życia całkiem nową rzeczywistością. Wymyśliłam Cię… dociera do mnie chyba, wymyśliłam. Jesteś nierealny, przecież Ciebie nie ma…

Chwilę później jedziemy już Twoim autem, opieram łokieć o krawędź szyby, po chwili wyciągam na zewnątrz dłoń, w której trzymam niewielki słonecznik, który przed momentem dostałam. Wiatr rozwiewa jego płatki zabierając co któryś z kolejnym podmuchem. 

- Przycisz, słyszysz? Kukułka…

Zapamiętuję ten obraz. Do oczu napływają mi łzy. Może to już ostatni raz. Może więcej się nie zobaczymy? Może zrozumiem, że tak być musi? Może nie jesteś dla mnie. To nie jest nas czas. Wiem przecież, że nie każdemu wychodzi…

…Szydło z worka. 

No taka prawda.

***

Jak wróciłam do domu zaczęłam się zastanawiać po co mi to. Co Ty mi właściwie dajesz? Odpowiedź przyszła szybciej niż myślałam. Te kilka miesięcy z Tobą mimo wielu niedogodności, łez i nocy nieprzespanych dało mi jedną ważną rzecz. 

Namiastkę tego, że (w końcu) nie byłam samotna.

Nasza relacja była jak sztuka, która wzbogaca i wywołuje fantazje. Taki spektakl, tylko nasz. Tymczasem… kurtyna.

Napisałam Ci, żebyś skasował mój numer. Przecież wiem, że kolejny raz będziesz zamierzał zadzwonić tylko i wyłącznie po to, żeby mnie jakkolwiek dziwnie to brzmi – zwyczajnie skrzywdzić. 

Niech zniknie zatem łącząca nas linia telefoniczna, kolejny głuchy sygnał, przewodzenie dźwięku czy inne tam telefoniczne fale.

Prześcieradło pachnie mi Tobą. Na łóżku buduję twierdzę, uciekam w kontakt z książkami. Tamten świat bohaterów jest inny, przyjemny, spokojny. Jest ich, nie mój. Swojego nie chcę, nie tu, nie teraz.

Przede mną wisi czarno biały plakat.

POPROŚ. UWIERZ. OTRZYMAJ.

Trzy słowa, których od tak dawna się trzymam. Nie działają. To znaczy jak widać – nie zawsze.

Miałam o Tobie nie myśleć. Myśli się samo. Jestem ciekawa jak Ci mija tydzień. Gdzie byłeś, jak Ci poszedł ten ważny raport w pracy. Czy myślisz o mnie mijając ten most z nasz kłódką, którą sam zapiąłeś. M+W. Czy uśmiechasz się do mnie w myślach czasami.

Bo ja do Ciebie (hahaha) coraz mniej…

***

- Mogę przyjechać? Ten jeden, jedyny ostatni raz? Proszę…

- Przyjedź. Chcę sobie z Tobą życie zmarnować…


 

Podoba Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK

źródło zdjęcia: www.unsplash.com, autor - Brooke Cagle

Podobne wpisy

0 komentarze