Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...



Kroję chleb, jest jeszcze ciepły. Jego zapach roznosi się po całym mieszkaniu. Odkładam na bok zaparowaną foliową torebkę, w której go przyniosłam. Z lodówki wyjmuję masło. Otwieram kuchenną szafkę i sięgam po pojemnik z solą. Na czajnik nakładam gwizdek, który jednak ściągam po chwili. Narobi hałasu. Wrzącą wodą sparzam dwa pomidory, łatwiej odejdzie z nich skórka. 

- Bianka, dochodzi do mnie głos mojej teściowej. Bianka, musicie się pobrać. W tej sytuacji nie widzę innego wyjścia. Bianka, słyszysz mnie?

Sięgam po kraciastą ścierkę, przewieszoną przez uchwyt kuchenki gazowej, wycieram w nią ręce i wychodzę z kuchni. 

- Bianka, słyszę znów za sobą jej głos. Jesteś taka 
nieodpowiedzialna. Mogłabyś chociaż ograniczyć spożywanie soli. Dziewczyno, jesteś w ciąży, do jasnej cholery. Bianka…

Michała nie ma, mimo iż umówił się ze mną już godzinę temu. Dzwoniłam, rzucił to swoje zdawkowe, mała poczekaj. Nie, właśnie że nie poczekam. Wychodzę. Teraz. Zaraz. Już.

- Dokąd? - Słyszę jeszcze za plecami.

- Daj spokój, niech idzie, pogardliwie rzuca mój teść. Może to nie nasze, dodaje.

Wasze. Właśnie, że kurwa wasze.

***

- W tej ładnie, obróć się, mówi do mnie moja siostra. Bierzemy? – Zadaje mi pytanie.

- Amelka… Próbuję jej coś powiedzieć.

- Zapakować? - Uśmiecha się ekspedientka. 

- Może pani podać mi jeszcze rozmiar większą. Tę 38? Psst… Amelka… Kontynuuję, kiedy pracownica sklepu nieco się oddala. Na próżno…

- Proszę, podaje mi wieszak. Nie będzie za luźna? Mogę zapytać, jaka to okazja? – Nieco na wyrost drąży dziewczyna.

- Wyjątkowa, proszę pani. Iście wyjątkowa. Moja siostra wychodzi za mąż. No mierz, mówi Amelia i po chwili zapina mi już suwak sukienki. Łapie mnie za ramiona i obraca w swoją stronę. Pięknie, uderza triumfującym gestem w dłonie. Weźmiemy jeszcze tego kwiatka do włosów, okej? 

- Okej, ale Amelka…

- I jak? – dopytuje sprzedawczyni. Stoi kilka kroków przede mną. Czuję, że przekracza moją barierę intymności. Dzieli nas tylko szara kotara, za którą stoję półnaga. 

- W porządku, odpowiadam. Wciągam swój czarny golf, ledwo dopinam guzik spodni. Wychodzę. Kasa, kolejka, tak, wezmę tę 38, tak, na pewno.

- Można wymienić, jakby co, odłożyć pani tę mniejszą? -  Pada ostatnie pytanie.

- Jestem w ciąży, rzucam znienacka. Dlatego wolę tę większą. Ton mam stanowczy, acz grzeczny. I po raz pierwszy z tego powodu (że będę mamą) zaczynam odczuwać dumę. Nie strach, nie lęk, nie złość. Dumę.

- Aaaa rozumiem, zauważam zmieszanie sprzedawczyni. Przepraszam. I gratuluję.

- Dziękujemy - dodaje Amelka. To co? Koniec? A nie, kwiatek, czekaj. Prawie zapomniałam…

***

Miesiąc temu postanowiłam, że odejdę od Michała. Tymczasem niewiele później, za sprawą dwóch kresek na ciążowym teście, które pojawiły się ni stąd ni zowąd (dobre sobie) - wychodzę za mąż. Z miłości. No tak miłość. Zaraz? Miłość? No bo tak - była i to jaka. Wielowymiarowa. Przecież kochałam moją rodzinę, a oni nalegali. Idąc tym torem śmiało można by rzec, że za mąż wyszłam z miłości. Taka sytuacja. Wewnętrzne przekonania? A i owszem, były także. 

No ale cóż Bianka, chciałaś być dorosła. Chciałaś, prawda? No to będziesz.

Ceremonia zaślubin odbyła się w urzędzie stanu cywilnego. Jak było? Hm… Sympatycznie. 

Chociaż... Biję się w pierś, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Mianowicie - sukienka była nieco za luźna. Mogłam jednak wziąć tę w rozmiarze 36. Bo wówczas jeszcze - nic nie przytyłam. Bingo.

Pani ekspedientko - zwracam honor.

No więc wracając, do tego jak było. Sympatycznie. Ot, tyle.
Tylko moja siostra składając mi życzenia, nagle wypaliła.

- Bianka, wiesz co. Bo ja wiem, że ty uznasz, że może zwariowałam. Ale mnie tak mniej więcej w połowie naszło, no wiesz, w połowie przysięgi waszej, w sensie jak tak patrzyłam na ciebie w tej kiecce to tak mnie…

- Amelka, o co chodzi? – Zapytałam. Możesz jaśniej?

- Bianka. Bo Ty w tym sklepie chciałaś mi coś powiedzieć i jakoś się nie złożyło i ja dziś pomyślałam, że może to było coś ważnego. Bianka?

- Amelka, chciałam Ci wtedy powiedzieć, że nie kocham Michała. Tylko tyle.

- Ale…

Moja siostra zmieniła kolory. Odcienie czerwieniu, różu. Przechodzące w fiolet. Cała, szeroka gama, paleta, feeria barw jawiła się wyraźnie na jej drobnej dziewczęcej twarzy.

- Chodź, tym razem ja chwyciłam ją za ramiona i popatrzyłam na nią. Pięknie wyglądasz – klasnęłam w dłonie. Idziemy mała, rosół stygnie…

***

W związku z moim zamążpójściem przeprowadziłam się do Michała na dobre. Wróć, nie do Michała, to znaczy tak do niego, ale można by rzec, że tylko pośrednio. A to dlatego, że wprowadziłam się do domu jego rodziców. Moja teściowa … nie, jednak nie, może ja nie o niej, bo tak właściwie to nie ma co jej winić, niewiele miała tam do powiedzenia. W tamtym domu ( jedynie tak potrafię o nim mówić – tamten dom) niepodzielnie rządził mój choleryczny i despotyczny teść – Tadeusz. Pan Tadeusz.

W związku z rządami w dosłownym tego słowa znaczeniu bywałam narażona na szereg nieprzychylnych komentarzy - wystrzeliwanych jak z karabinu prosto w moją stronę. Bywało i tak, że te słowne kule przeszywały mnie na wylot. Auć. Co robiłam źle? No na przykład nieprawidłowo odkładałam łyżeczki do herbaty. Krzywo odwieszałam ścierkę. Nierówno składałam ręczniki. A może po prostu wadziłam. Ja i mój nienarodzony jeszcze wówczas syn – Antoni.

Na tamtą chwilę myślałam, że upokorzenia które znoszę są jednymi z najgorszych jakie dane mi będzie znosić w życiu. Okazuje się, że się myliłam, ale o tym później… Więc wracając tamten dom charakteryzował się układem mieszkania obejmującym tak zwany pokój przejściowy. Żeby się więc dostać do kuchni czy łazienki musiałam przechodzić przez pokój teściów. Pan Tadeusz, władca 48 metrowego królestwa, stosunkowo wcześnie kładł się spać. Zatem mniej więcej między godziną 21:30 a 7:00 rano nie wolno mi było opuszczać lochu (pokoju Michała), żeby wyjść stamtąd chociażby w celu skorzystania z łazienki. Byłam wówczas w zaawansowanej ciąży, więc było to dla mnie spore utrudnienie. Chodziłam na palcach, świadomie stawiając każdy krok, byleby nie obudzić Tadeusza. Nie pomogło. Za każdą jedną próbę wyjścia obrywałam.

Więc wracając do pierwszych upokorzeń, które były początkiem dalszego… złego? Nie, może po prostu niedobrego… Zakupiłam sobie małe wiaderko. Z pokrywką. Tak, sikałam do wiaderka, które opróżniałam skoro świt. Tak, ja dwudziestodwuletnia wówczas kobieta, mieszkająca w cywilizowanym mieście, cywilizowanym domu, musiałam to robić. No bo, jakie miałam wyjście? Żadne. Słownie – ż-a-d-n-e.

Byłam całkowicie zależna od ludzi, którzy mnie tak naprawdę nie akceptowali. Finansowo byłam uzależniona od męża, którego nie było w domu całe dnie. Michał (mąż) na swoich rodziców też nie mógł wpłynąć. Nie mógł? Nie chciał? Cholera wie. W każdym razie despotycznego ojca się zwyczajnie bał, a słowo mamusi było święte. Amen.

***

Antoni urodził się zdrowy, dostał dziesięć punktów. Dobrze, że rodzi się siłami natury. Bo siły umysłu miałam wówczas zbyt słabe. Jego pojawienie się na świecie sprawiło rzecz niezwykłą - odżyłam. Opieka nad nim zajmowała w pełni mój czas, przestałam się przejmować zbędnym gadaniem teściów. 

Wreszcie nie byłam samotna. Wreszcie się czułam potrzebna. Wreszcie pojawił się na tym świecie ktoś, dla kogo moja uwaga była święta. Ktoś kto mnie potrzebował. Po prostu.

Aaa i wytrzymywałam już w nocy. Z sikaniem. Może nie zawsze ale dawałam radę. Tym samym - mogłam wyrzucić fioletowe wiaderko. 

Także, brawo ja.

I arrivederci, kochane.

***

Michała w domu było coraz mniej. Praca – pracą, ale zaczęłam się zastanawiać, o co chodzi. Jakoś nienaturalnie często siedział z nosem w telefonie. Swoje przypuszczenia zaczęłam przekuwać w rachunki, żeby wiedzieć na czym stoję. No więc dodając dwa do dwóch (słusznie ja i Antoni i Michał i ona) wyszło mi cztery. Nie, wróć. Pięć. Nie o jedną a – uwaga o dwie kobiety w jego życiu za dużo - jak na klasyczny model rodziny. 

No i co? Mój mądry mąż…

Taki figlarny był, a ojca się bał. Dobre sobie. Dwa romanse. Fizyczny. Wirtualny. No i żona. Taki bonus. Szach-mat.

W Wielką Sobotę chciałam się spakować i wyprowadzić, ale klimat świąt (rodzinny ekhm) i solenne zapewnienia męża o tym, że się zmieni spowodowały, że zostałam.  Zmieni… myślałam sobie. Ale co? Godziny spotkań? Obiekty westchnień? Sobie się? 

Święta, święta i po świętach. Tak więc były jajka, baranki bez głowy, bigosy, serniki, mazurki, oberki, nie –czekaj - obierki, masa roboty, bo teściowie mieli gości, była oskarowa rola mojego męża jako przykładnego ojca ale… Ale to już nie było to samo. Coś tam próbował, jakaś reanimacja, adrenalina, resuscytacja mająca przywrócić nasze małżeństwo do życia a nie egzystowania ale.. no właśnie, jakby to powiedzieć? Operacja się udała, tylko pacjent zmarł. Nie ufałam mu i mimo wszelkich starań, nie umiałam znaleźć w sobie tyle siły, by walczyć dalej. O nas.

Tym bardziej, że zdradzał nadal. Tylko mi już było wszystko jedno. Bang!

***

- Idę do pracy, wypaliłam któregoś wieczoru, kiedy mój mąż wrócił (o dobry losie!) wcześniej do domu.

- Dokąd? – Chyba nie dowierzał w to, co właśnie słyszy.

- Do pracy - Odpowiedziałam spokojnie, choć drżały mi dłonie. Układałam małe kaftaniki pakując je do komody. 

- Niby gdzie? - Zakpił Michał.

- W kawiarni - Odparłam. Na ¼ etatu. Będę kelnerką, już rozmawiałam z Amelką, pomoże mi przy Antosiu. To tylko kilka godzin tygodniowo, mówiłam na jednym oddechu. Słuchasz mnie w ogóle? – Dopytałam. 

Wzruszył ramionami, zmarszczył brwi i pokręcił znacząco głową.

- Jak uważasz…

No cóż, tego się przecież właśnie spodziewałam. Tego ogromnego wsparcia, wiary we mnie i dzielenia ze mną moich radości, moich osiągnięć, których szczytem było akurat dostanie tej posady kelnerki.

Pracę zaczęłam tydzień później. Michałowi się to (zgodnie zresztą z wcześniejszą reakcją) totalnie nie podobało. A to dlaczego? A no dlatego, że nie mógł mnie aktualnie całkowicie kontrolować. No bo jak, nie dosyć, że wychodzę z domu, to jeszcze będę mieć jakieś własne pieniądze. A to może oznaczać, że nie będzie mógł mieć tego stuprocentowego poczucia bycia lepszym, mądrzejszym ode mnie. Nie będzie mógł podkreślać, że jestem w pełni na jego utrzymaniu i jedyne co mogę, to się dostosować. 

Dostosować… 

Zwierzęta występujące w Antarktyce są doskonale przygotowane do życia w skrajnie niekorzystnych warunkach. W trakcie ewolucji wykształciły specyficzne przystosowania umożliwiające im bytowanie w niskich temperaturach oraz wykorzystywanie zasobów tego nieprzyjaznego środowiska.

Kiedy mówił dostosować - ja słyszałam głos Krystyny Czubówny, opowiadającej dajmy na to… o pingwinach. 

A on? On wtedy słyszał wewnętrzne ja, które pozwalało mu triumfować.

Do czasu.

***

Bartka poznałam pod koniec sierpnia. Siedziałam na zapleczu kawiarni, wzdrygając się raz po raz. Tak okropnie, cholernie bałam się burzy, że najchętniej wlazłabym do mysiej nory. Nory nie było, były pułapki, a ja wraz z kolejnym grzmotem w jedną z nich nieświadomie wpadałam. 

Bianka, a miałaś być taka dorosła…

Bartek był menadżerem kawiarni, w której pracowałam, moja zmiana dobiegała końca, na dworze lało, pioruny urządzały na niebie efektowny spektakl a mnie autentycznie nie było do śmiechu. 

- Odwiozę Cię - Zaproponował.

- Przecież masz zupełnie nie po drodze, wypaliłam, choć bardzo chciałam, żeby ktoś odstawił mnie pod dom, najlepiej zaniósł na górę, zasłonił okna i włożył stopery do uszu.

- Spokojnie, objął mnie ramieniem, gdy znów zadrżałam po kolejnym uderzeniu. To co? Zgoda?

- Zgoda.

- No to się przebieraj.

No i tak to się zaczęło, od słowa do słowa, od spotkania do spotkania. Spacer, kawa po pracy (w pracy), drink, ciastko, lody… 

To był… sierpień.

Z czasem złapałam się na tym, że chyba zaczynam się zakochiwać. Łaknęłam go. Jego obecności, głosu, dotyku. Obserwowałam go, analizowałam, do pracy biegałam jak na skrzydłach. Wodziłam po nim wzrokiem centymetr po centymetrze. Koszula, spodnie, idealnie na nim leżały. Był taki… Męski? 

Imponował mi, był pięć lat starszy. Wysoki, zabawny, szarmancki, przystojny. Dogadywaliśmy się, okazywał mi ciepło, troskę, zainteresowanie. 

Przemknęło mi co prawda przez głowę – dlaczego jest sam ale jakoś… na tamtą chwilę nie drążyłam. Bo i po co? 

W grudniu wylądowaliśmy w łóżku. Emocje. Endorfiny. Pożądanie. Kumulacja hormonów. Na Boga - czułam się kobietą. Atrakcyjną, uwodzącą, pełną, spełnioną, kompletną. Czułam się wspaniale. Mąż? Michał? Zdrada? Żałować?

Otóż – nie. Nie żałowałam, nie miałam wyrzutów sumienia.

Przecież już przed dwoma kreskami na teście chciałam odejść od męża. Przecież wtedy, w dniu mojego ślubu Amelka powiedziała mi, że w razie czego, to ona mi pomoże. Przecież…

Przecież dobrymi chęciami to jest piekło wybrukowane. 

No właśnie.

***

Amelka, która wcześniej obiecywała mi pomoc odwróciła się ode mnie, stając po stronie mojego męża. No bo tak, on to mógł mnie zdradzać, bo on jest facet, bo obok niego jakaś dupa (za przeproszeniem) się zakręci i on jako facet wtedy leci. Bo to jest facet, moja droga. A ja, matka dziecku, ja żona, ja nie mam prawa… Na miłość, na szczęście, na nic…

Amelka i moi rodzice przejawiali takie zachowania, o jakie nigdy przedtem bym ich nie podejrzewała. Pojawiły się groźby, że pomogą Michałowi odebrać mi dziecko. Zaciągnęli mnie do psychiatry, żeby określił czy w ogóle jestem poczytalna. Byłam. Mówili mi, że chyba mnie coś opętało. Być może. Wmawiali mi, że Bartek stosuje wobec mnie przemoc psychiczną, że zastraszania mnie, że rozwala moją rodzinę, że jestem zaszczuta.

Wszystko się zgadzało, owszem. Tak było. Tylko, że wszystkie te zarzuty można było przypisać komuś innemu. A ich bohaterem był mój mąż. I oni sami.

Kurtyna. 

Mimo stwierdzenia, czy moment – potwierdzenia przez lekarza zwanego psychiatrą faktu, iż jestem w pełni sprawna psychicznie oraz zupełnie poczytalna moja rodzina próbowała udowodnić mi coś zupełnie innego. Zabrano mi więc telefon, zabroniono pracować, kontaktować z Bartkiem i kontrolowano każdy mój krok. Wobec powyższego
stałam się obojętna na wszystko i bierna. Zupełnie nie miałam siły walczyć. Natrętnie zaczęły pojawiać mi się myśli samobójcze. 


I nawet tak sobie wtedy myślałam, że gorzej to już chyba być nie może.

Mogło.

***

Kiedy minął pierwszy szok, z cyklu ‘nasza córka się rozwodzi’, moi rodzice postanowili mi pomóc i przyjąć mnie pod swój dach. Wraz z Antonim, rzecz jasna. Amelka też zadeklarowała, że wciąż będzie pomagała przy małym, tak, żebym mogła wrócić do pracy. Kiedy więc moje zwolnienie lekarskie dobiegało końca nie zgłosiłam się po kolejne. Mimo, iż byłam w słabej kondycji psychicznej, znajdowałam w swoim zachowaniu elementy podlegające pod depresję, mimo iż miałam za sobą silne załamanie nerwowe – walczyłam. O siebie.

Michał mi nie ułatwiał, przyjeżdżał do Antoniego, za każdym razem przekształcając te spotkania w kabaretową noworoczną szopkę. Udawał cierpiętnika, cała moja rodzina znów (wciąż?) uważała mnie za potwora. Mieszkałam u nich, ale graliśmy do innej bramki. Donoszono Michałowi o każdym moim kroku. Wiedział wszystko. Co, gdzie, z kim i jak. 

Bolało.

***

Mimo skomplikowanej sytuacji moje spotkania z Bartkiem nie ustały, z tym tylko, że przez pewien czas robiłam (robiliśmy) to w tajemnicy. Pokątnie. Jednak później coś we mnie pękło i tym samym wraz z nadejściem wiosny nie wytrzymałam. Zamieszkaliśmy razem w wynajętej kawalerce. We trójkę.
Amelka i rodzice znów się ode mnie odwrócili.
Wiedząc jednak, że tym razem nie zmienię zdania, choćby się waliło i paliło - ostatecznie zmienili nastawienie i zaakceptowali nowy stan rzeczy. No i fajnie.

Potencjalnie.

Początek czerwca przywitał mnie dwoma kreskami na teście ciążowym. Co wtedy czułam? Przerażenie. Jasna cholera, wciąż przecież byłam mężatką!

Przecież wynajęta kawalerka, rozwód w toku, brak pieniędzy, Bartek jako mój przełożony, umowa byle jaka… 

No ale Bianka, przecież jesteś dorosła.

W związku z przyjściem na świat mojego drugiego syna, Mikołaja, musiałam (jako mężatka) wystąpić do sądu w sprawie zaprzeczenia ojcostwa Michała i tym samym ustanowienie Bartka ojcem Mikołaja.

I jeśli kiedyś tam, wcześniej myślałam, że sikanie do fioletowego wiaderka jest upokarzające, to wtedy, na tej sali sądowej przekonałam się o tym, że się jednak myliłam.

Bardzo.

***

Zauważyłam, że Bartek… mnie lubi. Po prostu. Że mi pomaga, w domu, przy dzieciach, ale raczej traktuje mnie jak, hm współlokatorkę? Koleżankę? Czyli fajnie, że jesteś. Nie było w tym żadnych czułości, szeroko pojętego dobrego traktowania mnie jako kobiety. Jakoś tak.

Czy wcześniej też tak było? Czy coś przegapiłam, uciekając z małżeństwa? Kurcze… Nie wiem. 

Bartek często przesiadywał z nosem w laptopie (czerwona lampka – skąd ja to znam).

Chcąc uchronić siebie (i dzieci) przed… No właśnie, przed czym? Załóżmy, że przed czymś złym, najpierw pomyślałam, poszperałam a później… zainstalowałam keyloggera - program, który rejestruje każdy ruch na klawiaturze. 

O losie!

Tym samym… Już na drugi dzień dowiedziałam się, że Bartek ma skłonności homoseksualne. I o tym, że w przeszłości miewał kontakty seksualne jedynie z mężczyznami. Jedynie! Chrystusie niebieski! To, co pisał na portalach randkowych dla gejów nie mieściło mi się w głowie i napawało mnie skrajnym obrzydzeniem. O-b-r-z-y-d-z-e-n-i-e-m. 

Kiedy wrócił prasowałam. Cała się trzęsłam. Nie wiem, czy to dlatego, że było mi po prostu zimno. Czy szarpały mnie nerwy. Kawa na ławę, wiem głupi, no głupi ty… pomyślałam sobie tylko, bo to słowo nie przechodziło mi przez gardło. Zrobiłam mu awanturę, karczemną, byłam w szoku, waliłam pięścią w ścianę.

Obiecał, ze nigdy więcej, że to był tylko sposób na odreagowanie. 

O ja naiwna, uwierzyłam... 
No tak, uwierzyłam.

***

Uzyskałam rozwód, co zbiegło się mniej więcej z tym, że wkrótce potem zaczęłam dzień kolejnym testem ciążowym. Kolejny poranek w moim życiu, kiedy to witają mnie dwie czerwone kreski… 

Niepokój, duża doza nadziei i wiary w przyszłość. Dobra. Stało się trzeba iść za ciosem Bianka, no trzeba. Umowa z ¼ przeszła w tę pełnoetatową, zarobki wzrosły, myśleliśmy o kredycie na mieszkanie. Może nawet dom? Zaczęłam na nowo ufać Bartkowi.

A później życie mnie znów… wyprostowało.

***

Któregoś dnia Kamila, moja kierowniczka zwolniła mnie wcześniej do domu. Zamiast więc znaleźć się w domu po północy wróciłam nieco po dwudziestej drugiej. Nie dzwoniłam po Bartka, był ciepły  wieczór, nie miałam daleko, mimo zaawansowanej już ciąży uznałam, że się przejdę.

I tak sobie pomyślałam, że swoim powrotem zrobię Bartkowi niespodziankę. Jak się okazało, to on zrobił ją… mnie.

Nawyk cichego wchodzenia do własnego już mieszkania wyniosłam z tamtego domu. Dziwne, jednoznaczne odgłosy natychmiast zaprowadziły mnie wprost do kuchni, której drzwi (co dziwne) były zamknięte.

Wraz z naciśnięciem klamki runął mój świat. Bartek zaspokajał oralnie!!! mojego dobrego znajomego (Konrad – mój znajomy nie wiedział, że jestem z Bartkiem, ja natomiast wiedziałam, że on (Konrad) jest innej orientacji).

Myślałam, że się zerzygam. Nie, nie zwymiotuje, ale właśnie z-e-r-z-y-g-a-m. Trzy kroki dzieliły mnie od łazienki, w której się zamknęłam. Zawroty głowy sprawiły, że opadłam z sił, runęłam na podłogę i płakałam. Nie, ja nie płakałam. Ja wyłam jak kojot. Włączyłam pustą pralkę, żeby mój szloch nie obudził dzieci. Iga, moja nienarodzona jeszcze córka zaczęła się wiercić w brzuchu. Spokojnie, tylko spokojnie, wdech – wydech, wdech –wydech…

Konrad wyszedł (słyszałam), Bartek dobijał się do drzwi. Otworzył je siłą, nie pozwoliłam mu się dotknąć. Brzydziłam się sobą, tym, że jestem tylko przykrywką, że jestem tylko sposobem na to, żeby mógł sprawnie ukryć przed swoim społeczeństwem swoją naturę.

Znów przekuwałam wszystko w rachunki, dwa do dwóch… 

Już wiedziałam, dlaczego był sam. Już wiedziałam, dlaczego zrezygnował z seminarium tuż przed złożeniem ślubów. Już wiedziałam dlaczego zrzucił sutannę ku ogromnej rozpaczy swojej zagorzale wierzącej rodziny. Zaczynało do mnie docierać, że mój Bartek, mój… ojciec moich dzieci jest gejem, seksoholikiem, a ja… a ja doskonale się spełniam w roli zasłony dymnej.

Bezradność razy milion. No bo co… Jestem rozwódką, z dwójką dzieci, trzecim w drodze. Dokąd mam pójść… Dokąd… Gdzie…?

***

Zostałam.

A Bartek?

Kolejny raz spotkał się z jakimś typem w dniu narodzin Igi.

I na drugi dzień też. Zdradzał mnie w naszym mieszkaniu, w naszej kuchni, gdy za ścianą spało dwoje maleńkich dzieci. 

Trzeciego dnia zostawił dzieci z sąsiadką i umówił się na seks w aucie. 

***

Jak jest teraz? Nie wiem… Normalnie? To znaczy ja… Ja staram się żyć normalnie. Wiem, że Bartek miał jeszcze kilka epizodów, ma nadal, i pewnie jeszcze będzie miał. Ale na chwilę obecną nic nie mogę zrobić. Nic. Nic, zero. Niezawodny keylogger – zbieram więc dowody (na co?)  i czekam (na co?). Nie wiem…

Póki co nie jestem aktywna zawodowo, dzieci są małe, uwielbiają go... ciąży mi (nam) kredyt hipoteczny za dom, którego teraz szczerze, przeogromnie i całym sercem nienawidzę. 

Przyjdzie czas, ze się uwolnię, że będę szczęśliwa... 

Przyjdzie czas... 

***

Przysiadłam na małym kocu wyjętym z wózka. Moje dzieci lepią figury z piasku, a ja odgaduję co to. 

- Mamo, a to? – Woła mnie Antoś. 

- Ryba.

- A to?

- Serce – Zgaduję trafnie.

- Mamo, a to… mamo, mamo… wyrywają mnie po chwili z zamyślenia. Rozglądam się dookoła, odbijam się w oczach innych. Po twarzy płyną mi łzy, jestem cieniem samej siebie a moje życie jest jedną wielką mistyfikacją…

- Mamo, pokazując mi nową figurę pytają mnie, mamo a teraz, teraz co będzie…?

Teraz? Nie wiem…

Ale…

Ale kiedyś…

Jeszcze będzie przepięknie… Jeszcze będzie normalnie….




Spodobał Ci się ten tekst? 

Znajdziesz mnie też na facebooku.      
O tu: KLIK   

źródło zdjęcia : www.unsplash.com

Podobne wpisy

0 komentarze