Nieważne jak. Nieważne gdzie. Ważne z kim.


źródło: www.unsplash.com

Gramy w chińczyka, rzucam kostką do gry, wypada sześć oczek, magiczna szóstka, i wtedy na chwilę się wyłączam. Sześć oczek, to o dwa za dużo. Powinny być tylko cztery, wpatrzone w siebie, siebie i tylko siebie wyłącznie, bez tego zbędnego, niepotrzebnego rozglądania się na boki, przechylania, kołysania, dryfowania i tej pozornie nowej drogi, która czasem prowadzi przecież donikąd. Ale kusi, kusi jak nic dotychczas, jak czekolada z migdałami, kiedy jesteś na diecie, jak włożenie palca do kontaktu, kiedy masz trzy lata i nowa kiecka na przecenie, chociaż masz taką samą, no ale okazja przecież była.

- Paula, wołasz mnie, Paula powtarzasz, a ja Cię słyszę, bardzo wyraźnie, tylko jakoś kojarzę wszystko wolniej i działam inaczej, bo chcę Ci coś powiedzieć, ale milczę. Milczę, bo ja się zastanawiam Karol, ja się najzwyczajniej w świecie zastanawiam, dlaczego. Dlaczego Ty mi właściwie wybaczyłeś?

***

Zostałam u Ciebie na noc, to znaczy taki miałam zamiar. Zmywasz naczynia, staję za Tobą i krzyczę, czy musisz tak późno? Czy musisz właśnie teraz, po pierwsze hałasować, po drugie nie poświęcać mi czasu? Musisz? Jesteś zdenerwowany i zbijasz talerz, więc kręcę głową z politowaniem, ubieram buty i wychodzę. Stajesz w progu, wycierasz ręce w kuchenną szarą ścierkę w białe paski i nie mówisz nic, a ja obracam się na pięcie, trzaskam drzwiami, wsiadam do auta i tyle mnie widzisz. I pewnie myślisz, że zaraz zawrócę i znów stanę w drzwiach, ale tym razem się mylisz. Jakby to powiedzieć Karol, gdyby nie Adam, gdyby on się nie pojawił wtedy, w tej mojej kwiaciarni a później na tym lodowisku, to pewnie by tak było. No ale się pojawił. A ja myślałam, że tak jest dobrze. Jedynie, cudownie i wspaniale. Mnie Karol, mnie. Bo o Tobie to ja wtedy, z całym szacunkiem nie myślałam w ogóle.

***

Pracuję w niewielkiej, ale dobrej, renomowanej można by śmiało powiedzieć, sieciowej kwiaciarni, znajdującej się przy jednej z dużych galerii handlowych. To jedna z niewielu w moim mieście czynnych do dwudziestej czwartej. Można więc u mnie na przykład kupić kwiaty na zapomniane imieniny teściowej, kiedy wraca się późno z pracy. Albo na zaręczyny. Albo urodziny. Albo przeprosiny. No właśnie. Przeprosiny. Tak poznałam Adama. Pojawił się u mnie któregoś lutowego dnia, tuż przed zamknięciem. Miałam już nawet przekręcony kluczyk w drzwiach i myłam podłogę, było późno, na dworze mróz, czekało mnie jeszcze skrobanie szyb i prawie godzinna droga do domu.

I kiedy tak odbywałam sobie spokojnie mój taniec godowy na obrotowym, całkiem nowym, wypasionym mopie, nucąc przy tym Bajora, którego pełne mądrych słów dźwięki wydobywały się z głośników, z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś pukanie w grube, szklane drzwi.

- Mogę? Wyczytałam z jego ust te cztery połączone w jeden wyraz litery. Miał ciepłe, błyszczące oczy i czerwony nos. Na dworze było jakieś minus osiem stopni, choć temperatura odczuwalna musiała być zgoła inna. Na dłoniach miał rękawiczki z jednym palcem. Takie śmieszne, szare, albo nie, szaro-beżowe z zimowym wzorem i taki sam szalik. Otworzyłam mu niechętnie drzwi, mocując się przez jakąś chwilę z kluczem w zamku. Z przyjemnością pokiwałabym mu przecząco głową, no, że nie, zamknięte, nieczynne, ale było dopiero kwadrans przed północą. Na ścianie, na wprost drzwi, wisiał kwadratowy zegar, czarno biały, albo biało czarny. Taki, w którym rolę sekundnika odgrywała mała, czarna, biegająca miedzy mijającymi minutami zebra. No więc myślę sobie Paula, mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, ale zebry i mijającego czasu nie oszukasz. Otwieraj.

- Dziękuję, zaczął. Dziękuję, i przepraszam, że jestem tak późno, ale niech mnie pani poratuje, błagam.
 
I tak poznałam w niewielkim, telegraficznym skrócie, smutną historię mojego klienta. Od dwóch miesięcy uparcie walczył o odzyskanie swojej dziewczyny. Nieskutecznie, jak twierdził, dodając, że to ‘póki co’, bo on się nie podda. Zrobiłam mu na szybko ładny bukiet, składający się z żółtych róż, pomarańczowych gerberów, czerwonego hipericum oraz drobnych pomarańczowych dodatków. No i załączyłam liścik. 

- Chce pan coś napisać? Uśmiechnęłam się, zadając mu pospiesznie pytanie. Byle szybko, jest już minuta po północy, chciałabym zamykać. Czeka mnie jeszcze skrobanie szyb, dodałam nie wiedząc sama po co. 

- Nie, niech pani oderwie tą karteczkę, bez karteczki poproszę. Reszty nie trzeba, mówi mi, kładąc banknot na ladzie, a ja mu, że trzeba, ale on się upierał. No dobra, kto by nie lubił napiwków? 

- Czy ta czerwona astra z logo kwiaciarni jest pani? Zapytał mnie i trochę zdębiałam. Odpowiedziałam, że tak, owszem, moja, ale on zamykał już za sobą drzwi. 

A potem wyszłam (w końcu) z pracy i wszystko się wyjaśniło. Moje szyby były oskrobane, tylko na przedniej, na górze był zostawiony cienki, oszroniony pasek z wyskrobanym na nim napisem DZIĘKUJĘ.

I wtedy, pozazdrościłam jej po raz pierwszy. Jej, tej bezimiennej, dla której, on Adam, też wtedy bezimienny pędził w nocy z kwiatami. Jasna cholera, szczęściara.

Pojechałam, do Karola, jakaś taka wyłączona. To znaczy włączona. Włączona na tryb zainteresowania szaro-beżowymi rękawiczkami. Albo odwrotnie. Beżowo-szarymi. Albo w ogóle odwrotnie. Ich właścicielem. Dobre, co?

***

Idę z koleżanką na lodowisko. Zakładam sukienkę w groszki, taką krótką, czarną, a te groszki są białe. I ciepłe getry. Szary szalik, i czapkę z takim puchatym pomponem. Uważam się za dobrą łyżwiarkę, więc szusuję na tych łyżwach, obracam się, skręcam, przyśpieszam, aż ląduję z nosem w czyimś zamku od kurtki. Chwila nieuwagi. Podnoszę wzrok ku górze, a na moich ramionach ktoś kładzie obie dłonie i pyta, czy nic mi nie jest. Jest mi. Jest mi wszystko. Przede mną stoi Adam, z tym samym czerwonym nosem, który zapamiętałam.

I tak się poznajemy, choć w sumie już się przecież poznaliśmy, prawda? Dziwne uczucie, ale przyjemne. Dowiaduję się zatem o nim kilku szczegółów, korci mnie wepchnąć czubek nosa w jego prywatę, skoro już go wetknęłam w kurtkę. Jest, mam, voila, gotowe. Już wiem. Już wiem, że tamten jego związek nie ma prawa bytu. Nie pytam dlaczego, dostaję tylko taką informację zwrotną. Dziwnie zabrzmi, ale tak mnie to cieszy. Na papierku od snickersa (tak, snickersa) notuję mu mój numer telefonu. Z błędem. Głupia ja. Błędem. 

Nie zadzwonił. Nie napisał. Nie byłam zadowolona. Byłam zła. Nie, wróć, wkurwiona. Co odczuł dotkliwie Karol. Ale Karol to też inna historia, może nie wszystko na raz. Na raz, to się okazało, że w sumie byłam. Ale dobra no, dobra już. Wystarczy.

***

Dzień później przyszedł sms. Napisał! Podjechał pod kwiaciarnię i numer z kartki porównał z tym, który mam na aucie. I wtedy odkrył, że niewyraźnie napisałam trójkę, którą wziął za ósemkę. I tak powiedzmy to wszystko się zaczęło. Moje uzależnienie. Od słów. Jego słów. Wiecie, że można się uzależnić od czyichś słów? 

Otóż można.

***

No więc, jakoś tak powoli dochodziłam do wniosku, że związek mój i Karola nie ma sensu. Prawa bytu. Czy jakoś tak. Byliśmy razem od czterech lat, mieszkaliśmy osobno, nocowaliśmy czasem u siebie, to znaczy najczęściej ja u niego, i tak to się kręciło. Wakacje, ferie, narty, łyżwy, kolacje, kina, kawiarnie, niczego mi nie brakowało, niczego nie mogłam teoretycznie upragnąć. Oprócz jednego. Oprócz jego uwagi. A ona była dla mnie święta. A ja jej nie miałam. A Adam miał ją dla mnie. No właśnie.

***

Chodziliśmy na spacery. Kiedyś na przykład, na sam koniec, kiedy już rozstawaliśmy się przy naszych autach włożyłam mu do kieszeni woreczek z galaretkami w cukrze. Ledwo odjechałam przyszła wiadomość – nie mów, że też tak lubisz galaretki. Lubiłam. Innym razem spacerowaliśmy nad jeziorem, i nagle zaczął padać deszcz. Biegliśmy trzymając się za ręce, i pamiętam, że on wtedy mówił ‘gdzie ja cię tu zabrałem’, a potem wycierał mi twarz chusteczką. Gdzie? Na najlepszy spacer na świecie, mówiłam mu. Jak ja się wtedy śmiałam. I pojechaliśmy razem na termy. I do zoo. Dostaliśmy nawet razem mandat. To znaczy on, nie ja, ale jakby razem, bo jechaliśmy razem, i nawet negocjowałam z policjantem. Bezskutecznie. No cóż. 

I bawiłam się słomką, jak wychodziliśmy na drinka, a on wtedy szalał. I to wszystko było przez chwilę chyba na zasadzie żartu, koleżeństwa, rozrywki, nie wiem. Przez chwilę, bo później… Później go pocałowałam.

Odwoził mnie właśnie do domu, a ja kazałam mu zatrzymać się na chwilę. I go pocałowałam. Normalnie. Najnormalniej na świecie. 

Pierwsza. Jego. Ja.

***

Tak, on wiedział, że jestem w związku, ale ja mu mówiłam, że to kwestia czasu, przyzwyczajenia, takie tam schematyczne, tendencyjne argumenty, które często są w takich sytuacjach wymieniane. A tak naprawdę, to sobie lawirowałam. To tu. To tam. To tam i tu. Do czasu.

Bo Adam nagle zniknął.

Z dnia na dzień przestał odpowiadać na moje smsy. Nie odbierał moich telefonów. Rozpłynął się. Najpierw byłam pełna obaw, więc obdzwoniłam okoliczne szpitale. Wypadek? Coś się pewnie stało. Przecież Adam taki nie jest. Co się dzieje. Umierałam z niepokoju. I wtedy uświadomiłam sobie jedno. A właściwie jedną, bardzo istotną rzecz. Że ja nic o nim nie wiem. Nic. Zupełnie. Nie znam nikogo z jego otoczenia, nie mam do kogo się zwrócić z zapytaniem, czy żyje, jak to możliwe, przecież znamy się od kilku miesięcy. Wiem, wiem, gdzie pracuje. Zadzwonię, zapytam o niego. Żył. Ulga. 

Więc najpierw poczułam ulgę, a później zaczęłam się zastanawiać. Dlaczego milczy? Składanie suchych faktów.

Kiedy próbowałam mu zrobić zdjęcie, zawsze uciekał. Dużo mówił o swojej rodzinie, siostrze, która mieszka w Londynie, dużo, często opowiadał o kolegach z biura, nawet o dziadkach, ale nigdy nikogo z nich nie poznałam. Ale zaraz głupia, w związku jesteś. No. Także no. Nie wymagaj, zganiłam samą siebie.

No i tak sobie myślałam, że się odezwie, albo to minie, no i stało się pierwsze, odezwał się. I powoli wszystko wracało do normy. Znów się spotykaliśmy, wpadał do mnie, robiłam nam spaghetti carbonara, szykowałam owoce, z warsztatów florystycznych w Pradze przywiozłam mu lentiliki, czekoladę studencką i piwo, dostał awans w pracy, więc z tego tytułu upiekłam mu pyszny, chałwowy tort. Do torby z laptopem wciskałam mu francuskie rogaliki z nadzieniem orzechowym, z samego rana, kiedy to prosto ode mnie jechał do pracy po naszej upojnej nocy.

Bo tak zapomniałam dodać. Mój związek jak gdyby przestał istnieć, w tak zwanym międzyczasie. Karolowi powiedziałam, że chcę przerwy, a on nie protestował. Czułam się wolna, i robiłam co chciałam. I z kim chciałam.

I przez chwilę znów było fajnie.

A potem Adam znów zniknął. I tak jeszcze kilka razy.

***

Siedzę w domu, patrzę na swoją sosnową komodę, i przypominam sobie, jak zawsze odkładał na nią swój telefon, wielkości tabletu. Jem sorbet jagodowy i przypominam sobie, jak jesteśmy razem w parku i jemy lody palcami, a później ja wchodzę do fontanny i się potykam. Śmiejemy się. Szum drzew za oknem przypomina mi, jak mnie straszył, że nad głowami mamy nietoperze a ja piszczałam jak mała dziewczynka. Zakładam dżinsy z dziurami, które sama sobie zrobiłam szydełkiem. I nożyczkami. I wiem, że tak bardzo je lubił. 

Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa mać.

***

Mam grypę, Karol przywozi mi leki. Nie, że z własnej, nieprzymuszonej woli, po prostu do niego zadzwoniłam. Wolałabym do Adama, no ale Adam. No właśnie. I tak siedzimy sobie chwilę, i Karol pyta, czy wpadnę w weekend, może sobie posiedzimy, jeśli nie mam innych planów, a ja myślę, że wpadnę, że nie mam, a potem wypalam, nie wiem czemu, czy to efekt gorączki, czy tego, że się duszę, duszę się sama sobą i w sobie i nagle wykrzykuję mu, że go zdradziłam. A on mi mówi, wiem. Jedno suche, zdawkowe wiem, tylko tyle. A potem dodaje, że zadzwoni w sobotę i żebym się zastanowiła, czy wpadnę, czy nie. 

Ekstra.

***

Dostaję smsa od Adama, pyta czy może wpaść. Cieszę się, wpada, nie potrafię mu odmówić. Daje mi jakieś kilka zdawkowych słów, kończymy w łóżku, jak tydzień temu, dwa, pięć, osiem, nie wiem już ile, ale chyba się uzależniłam. Od tej znajomości. Od niego. Od iluzji. Złudnego poczucia szczęścia. 

Albo nie.

Wiem. 

Mnie boli to, że ja to sobie wymyśliłam. A tego nie ma. A może nawet nie było. Chyba za moment pęknie mi serce.

Wychodzi. I znika. 

Przywykłam.

***

Zapalam papierosa i zostawiam na nim ślad szminki numer 301. Dating coral. Wzięłabym samą siebie za rękę, albo na smycz. Wyszłabym, wyprowadziłabym się na spacer i porzucała sobie patyk. A potem tarmosiła go w zębach, żeby ich nie zaciskać z rozpaczy. Włączam koncert Bajora i udaję, że gram na pianinie, a potem pękam. Pękam jak bańka mydlana i wyję jak kojot. Próbuję się czymś zająć, ledwo się ruszam, strącam i zbijam czerwony lakier do paznokci, wdeptuję w niego, w te kawałki szkła, krwawi moja stopa, krwawi moje serce. Mam ochotę biec przed siebie, wstaję, robię pięćdziesiąt sześć przysiadów, które liczę, nie pomaga, więc kończę i zjadam paczkę solonych chipsów. Nie pomaga, nic nie pomaga. Zasypiam. Podobno sen jest dobry na wszystko.

Ale rano boli. Boli znów tak samo. Albo nawet mocniej.

***

Pojechałam w tą sobotę do Karola. Napiliśmy się wina, pogadaliśmy, przez chwile wydawało mi się nawet, że jest fajnie, ale tak mi się tylko wydawało, bo nie było. Chciałam, żeby było, ale nie. Tak się nie da. Jednego drugim, drugiego pierwszym, nie tędy droga, chcę od tego uciekać. Nie chcę w to wejść, wejść znów, dać się wplątać, wmanewrować.

Gramy w chińczyka, wyłączam się, a on mnie woła Paula… słyszę raz, Paula, drugi, słyszę, choć milczę, a potem go przytulam. A on nieśmiało mnie. A potem śmielej. I jest mi dobrze, przez tą jedną, małą chwilę jest mi dobrze, ale wiem, że muszę już iść. Szepczę mu więc do ucha, że go przepraszam, biorę taksówkę, a auto odbiorę nazajutrz.

Bo jeśli zostanę skrzywdzę siebie. I jego. Nas. A nas już przecież nie ma.

***

Adam już nie dzwoni. Nie pisze. Nie ma go jakoś ostatnio. No chyba, że wliczyć ten urywkowy, zdawkowy kontakt z tytułu sierpniowych urodzin. Moja przyjaciółka mnie ostatnio pyta, a co będzie, jak jednak zadzwoni, znów, na nowo, od nowa?

Nie wiem. Czekam końca.

Zaraz, jakiego końca? To był w ogóle jakiś początek?

Bo może początek był końcem? Może ten ładny bukiet, składający się z żółtych róż, pomarańczowych gerberów, czerwonego hipericum oraz drobnych pomarańczowych dodatków  wtedy jednak pomógł?

***

I tak mówią, nieważne jak. Nieważne gdzie. Ważne z kim.
I pewnie tak.
Ale u mnie chwilowo ważne jak. I ważne gdzie. Nieważne z kim.
Ważne, że na swoim miejscu.




Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK 

Podobne wpisy

0 komentarze