Niebo jest spowite jakimś dużym stadem białych owiec. Kłębią się gęsto, jedna przy drugiej i nie ma w pobliżu żadnego pasterskiego psa, który by je rozdmuchał. Przegonił. Porozwiewał. Jest szaro, buro, nijako. Wszystko ponad nami przybiera różnorodne kolory – przechodząc od grafitu po ciepłe popiele. Przyklejam nos do szyby, kręcę bezwiednie pokrętłem radia, raz po raz wisząc na telefonie. Nie mam nawigacji, nie znam drogi, nie mam orientacji w terenie. Dzwonię więc co chwila, i pytam – którędy, a potem pada konkretna odpowiedź.
Dmuchawce.
Waga nie kłamie. Waga
jest szczera do bólu. Do bólu, bo boli mnie, że jestem taka gruba. Próbowałam,
po stokroć próbowałam się odchudzać. Stresuję się, stres zajadam czekoladą.
Kupiłam ostatnio pół kilo krówek. Schowałam do bagażnika, myślałam, że jestem mocna,
niezłomna, że dowiozę je do domu, że wytrzymam. Ale akurat był opuszczony
szlaban. I akurat jechał pociąg. I akurat wysiadłam z auta, poszłam do
bagażnika i je wszystkie zeżarłam. Tak, zeżarłam. Nie jem. Żrę. Ponad miarę.
Śpieszmy
się szanować pieniądze – tak szybko się rozchodzą – na mem o takiej treści
natrafiłam któregoś dnia buszując po sieci.
Znacie to powiedzenie?
To słynna parafraza cytatu Księdza Jana Twardowskiego. O ile cytat w oryginale
jest mi bliski, ważny i istotny, o tyle jego lekko, groteskowo zmieniona forma
do mnie w pewien sposób przemówiła. Bo wiecie, w tej całej prześmiewczości,
która generalnie rządzi autorami memów, to jest w tym jakaś mniej – lub
bardziej ukryta prawda.
Dlaczego Wam o tym
teraz piszę?
A bo u mnie często jak
pojawia się jedno to zaraz za tym idzie drugie, taki mix przypadków. Bo tuż po
tym, jak trafiłam na owy mem skontaktował się ze mną Getin Bank.Zainspirował mnie do takiej krótkiej formy rozważań, jak to jest z tymi pieniędzmi i co zrobić, żeby ich nie brakowało. Jak nimi bezpiecznie gospodarować, żeby gdzieś w połowie miesiąca nie budzić się z ręką w
Lecimy!
Chodźcie zobaczyć co mam Wam do powiedzenia, obiecuję, że nie będzie nudno a i przy okazji trochę więcej się o mnie dowiecie i trochę bardziej mnie poznacie ;-)
Mam taki coroczny zwyczaj spotykania się ze znajomymi ze szkolnych czasów. Takie wiecie – szkolne więzi, pieczołowicie pielęgnowane przez lata. Wyobraźcie więc sobie, że jest sobotni wieczór, raczymy się napojami Bogów, jemy wszystko to co
- Wiecie co bym zrobił, gdybym raz jeszcze cofnął się do tamtych czasów?
I wtedy konsternacja, wiecie, czekamy na mniej lub bardziej oczywiste oczywistości, jak - zakochałbym się w Goście z 4b, nie podłożył bym nogi rudemu Karolowi tuż przed feriami zimowymi, który przypłacił to miesiącem w szpitalu (na wyciągu – szpitalnym, nie narciarskim, a ten narciarski miał właśnie w planach), wyznanie rzędu – poszedłbym na medycynę i byście mieli teraz chody.
Napięcie rosło więc nieubłaganie a on powiedział zwyczajnie i krótko:
- Poszedł bym prędzej do roboty.
W pierwszej chwili każde z nas czysto teoretycznie popukało się palcem w głowę po czym – po pewnej chwili przeszliśmy do zaciętej dyskusji, że przy całej szaleńczości Maćka, braku jego roztropności i nieustannym mówieniu rzeczy mniej lub jeszcze mniej mądrych on miał w tym momencie świętą rację.
Pamiętacie te szkolno-szkolne czasy? Te niemożliwie do odrzucenia propozycje?
- Idziesz z nami?
I ta krótka, oparta na bólu i cierpieniu młodego
- Nie mam kasy…
Lata młodości mają swoje prawa. Beztroska. Wolność. Swoboda. I Prawo do korzystania z portfela rodziców. O ile rodzice mieli jakąś zasobność finansową oraz chęci do wspierania młodych gniewnych.
A jeśli nie mieli…
Wyjścia zatem były dwa. Można było skrupulatnie oszczędzać kieszonkowe (o ile się je w ogóle dostawało).
Albo można było jeździć na wiśnie (truskawki, maliny, agrest czy inne takie), wyprowadzać psy, koty, karmić papugi etc. Tym samym zarabiając. I tym samym odkładając na pole namiotowe, bilet na pociąg, który pozwoli dotrzeć na koncert marzeń czy fajną bluzkę, która będzie tej wycieczki dopełnieniem.
Jak myślicie? Co wybrałam?
No dobra. Zgadliście.
To lecimy dalej.
Pamiętacie swoją pierwszą pracę? Pierwsze – tak, jest pan/pani przyjęty(a), zatrudniamy pana/panią?
Kilka dobrych lat temu (oj pomińmy te drobne acz konkretne szczegóły co do ostatecznych dat) poszłam na swoją pierwszą rozmowę o pracę. Kandydatek było kilka więc – (bo od razu Wam powiem, że tę pracę dostałam) – to nawiązując – dumna byłam, że sama ze sobą wyłącznie nie konkurowałam.
Ta praca to była obsługa solarium. Tak wiem, spełnienie marzeń.
Praca, pieniądze, zakupy, imprezy, niezależność – taką wizję w sobie na tamten moment kształtowałam i pielęgnowałam. A potem przyszła pierwsza wypłata, którą… zamiast rozwalić w sekundzie to w połowie odłożyłam.
Wyobrażacie sobie?
Dlaczego o tym piszę?
Oczekiwania kontra rzeczywistość.
To był taki czas, kiedy w moim mieście nie było jeszcze wszechobecnych galerii handlowych, więc mój zamysł był taki – biorę kasę i idę szaleć na miejskim targowisku, przymierzając kurtki, sukienki, czapki i szale. Bo wiecie, to był akurat luty a mnie po chwili przyszło opamiętanie.
Luty oznaczał, że do
wakacji zostało niewiele czasu. Wakacje oznaczały, że chcę wyjechać.
Oszczędzone pieniądze sprawiły, że wyjechałam.
To nie było oczywiście tak, że zdałam maturę i tylko pracowałam.
Bo otóż – moi drodzy, oprócz dumnie brzmiącego bycia pracownicą mianowałam się równie dumnie byciem studentką.
Biedny student –
nieszczęśliwy student. Więc i w tym przypadku jakoś się to wszystko ratowało. To nie było oczywiście tak, że zdałam maturę i tylko pracowałam.
Bo otóż – moi drodzy, oprócz dumnie brzmiącego bycia pracownicą mianowałam się równie dumnie byciem studentką.
Moje studenckie czasy to weekendowe dojazdy do Łodzi, a tam zjazdy, jazdy i rozgwiazdy, czyli my, Święta… Piątka. Poznałyśmy się już na uczelni, nie znając wcześniej (no, prawie) i mimo, że byłyśmy z kilku różnych miejscowości to postanowiłyśmy dojeżdżać razem. Na zmianę. Może trzeba było trochę kilometrów nadrobić, może trzeba było trochę jechać naokoło, ale raz, że było mega-kosmicznie-wesoło a dwa, co ważne a może najważniejsze – co miesiąc te kilka złotych oszczędzone na wyjazdach zostawało w kieszeni.
Hulaj dusza piekła nie ma!
No i raźniej.
Tu muszę nadmienić jedną ważną kwestię – nie należy mieszać skąpstwa z oszczędzaniem.
Bo wracając do kwestii pracy to wiecie – mam też taką koleżankę, która mimo posiadania własnego auta zabierała się do pracy z kimś innym (były to naprzemiennie różne osoby) kto akurat jechał w jej stronę (z jej strony).
I wszystko było do czasu, kiedy nie usłyszeliśmy jak mówi:
- Nie jeżdżę swoim autem, bo zawsze znajdę jakiegoś jelenia, który mnie podwiezie.
Wiecie, no to już było
nie fajne.
Chyba nie muszę Wam
mówić, że sarenka hasa teraz własnym… ekhm, samochodem?I co?
Więc – wracając – skarbonkę odstawiłam na górną półkę szafy, w momencie kiedy moje pensje przestały być ‘na rękę’ a zaczęły na konto bankowe wpływać . Wówczas postanowiłam, że to co zaoszczędzę będzie na owym koncie się właśnie znajdowało. I tylko na koncie. Dlaczego? Co z oczu to z serca… Rozumiecie? Jak taka gotówka leży przed Wami i się uśmiecha… No ale co ja Wam będę tłumaczyła…
Albo dobra, jednak po kolei już Wam wszystko mówię.
1)
Ile z tej pensji muszę (chcę odłożyć).
2)
Kolejno zapisuję sobie wydatki stałe jak
czynsz, prąd, gaz ( o, i tu na przykład mam płatność co drugi miesiąc za te
świadczenia, co oznacza, że co drugi miesiąc, zostaje mi trochę ‘wolnej’
gotówki, co oznacza, że… no już wiecie, prawda?), Internet, telefon, etc.
3)
Wydatki przyziemne acz konieczne - jak
to, ile planuję wydać w drogerii w danym miesiącu (z uwzględnieniem większego
zakupu jakim są na przykład raz na trzy miesiące dobre perfumy).
4)
Kolejno tankowanie, czy inne opłaty
związane z użytkowaniem auta ( i tu na przykład Wam nadmienię, że wiedząc, że
dajmy na to w styczniu/lutym kończy mi się przegląd czy ubezpieczenie to na ten
cel odkładam sobie osobno nieco wcześniej, tak, żeby później być przygotowaną i
nie zaskoczoną, że o matko to już i o matko, aż tyle).
5)
Wizyty u lekarzy (też je dość świadomie
sobie planuję więc jeśli w jednym miesiącu mam dentystę, to analogicznie na
inny na przykład kolejny przekładam sobie wizytę u dajmy na to – ginekologa,
wówczas te wydatki nie obciążają mnie nadmiernie i nie spędzają snu z powiek).
6)
Prezenty – no tak serio. Uwzględniam też
w każdym miesięcznym budżecie ważne uroczystości, oraz określam gotówkę, którą
na nie dysponuję.
7)
Zakupy spożywcze – no właśnie, tutaj
jestem średnim przykładem. Ciągle walczę z tym, żeby nauczyć się kupować mądrze
i nie marnować jedzenia. W tym kontekście średnio mi idzie ale nieustannie nad
tym pracuję.
8)
Wolna gotówka – czyli to co mi zostaje.
Dla mnie. O tak, ten podpunkt lubię najbardziej. Tutaj jest pora na
przyjemności. Kawiarnie, kino, koncerty, ubrania…
No tak, tak, potrafię też całkowicie zaszaleć.
No tak, tak, potrafię też całkowicie zaszaleć.
Ale któż nie traci rozsądku raz na jakiś czas?
O ho, widzę, że żadna z rąk nie podniosła się w górę ;-)
Wracając do tego oszczędzania na koncie – wiecie, to jest po prostu taka żelazna pula, której nie naruszam. Ona jest i ma tam być. No pomijam fakt, sprawy życia i śmierci, śmierci i życia czy inne tego typu sytuacje wymagające naruszenia ów budżetu i jego rozdysponowanie. Ale ponadto – każda fanaberia moja jest skutecznie przeze mnie samą stopowana – nie, bo nie. Zostaw to, bo dostaniesz po łapach. Działa.
No nie, uwierzcie, że zarabiam przeciętnie, i przeciętnie wydaję z tym, że gdzieś z tyłu głowy mam tę silnie zakorzenioną potrzebę oszczędzania. To mi daje taki swoisty komfort, że mam i jakby co… No właśnie. Jakiś czas temu jedna osoba z grona moich bliskich przyjaciół była w potrzebie. Taka sytuacja z cyklu właśnie ratowania życia, gdzie na gwałt była potrzebna pewna gotówka, którą ja akurat w ramach oszczędzonych pieniędzy dysponowałam. I mogłam ją tym sposobem poratować. Wiecie, nie chodzi o to, żeby odkładać, bo ktoś akurat będzie w potrzebie. Ale dobrze mi było z tym, że mogłam komuś zdjąć kamień z serca. A tamta gotówka już dawno do mnie wróciła.
Kiedy w kwietniu pewnego roku straciłam pracę w salonie jubilerskim nie płakałam, nie załamałam się, ale… odetchnęłam. Realnie, namacalnie odetchnęłam, że nie będę musiała tam już nigdy więcej chodzić. Utrata pracy wynikała ze zmiany lokalizacji – przenosili się z biznesem do innego miasta.
Tak, to jest właśnie to, o czym Wam wspominałam.
Miałam pieniądze na ten
czas bez pracy, na takie przyziemne wydatki wynikające z codziennego życia.
Wracając do żelaznej
puli jeszcze na chwile – to nie jest tak, że ona jest nienaruszalna nigdy. Bo
oprócz sytuacji podbramkowych to w tym całym oszczędzaniu istotne jest
określenie celu. Tak celu. To jak taki bieg do mety, zaczynam tutaj, w tym
miejscu, dajmy na to z zerem na starcie, żeby po dobiegnięciu do mety, czyli
uzyskaniu konkretnej oszczędzonej kwoty cieszyć się wakacjami.Tak, to wszystko dzięki odmówieniu sobie kolejnej machającej mi z wystawy pary butów, siedemnastej sukienki tym sezonie czy nadmiernego zużywania wody…
Czy mam kolejne cele?
źródło zdjęcia: www.unsplash.com
‘Hej, nie znamy się, a kiedyś na początku tego roku, kupując laptopa zobaczyłem Cię w trakcie pracy i zapadłaś mi w pamięć, tylko, że za bardzo nie miałem nawet jak się odezwać. Miałaś bardzo sympatyczną aparycję i zrobiłaś na mnie miłe wrażenie, nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jakbym Cię obserwował, bo tak nie było. Widziałem Cię może trzy razy i zamieniłem z Tobą może trzy zdania, jak coś kupowałem, ale wyglądasz na bardzo spokojną i normalną kobietę i przykułaś moją uwagę. Nie jestem dobry w tego typu sytuacjach. Nie znam żadnych męskich sztuczek, ale byłoby mi miło, gdybyś mi cokolwiek odpisała. Pozdrawiam. Arek.’
Kogo licho niesie, pomyślałam słysząc jedną wibrację i wyraźny dźwięk powiadomienia messengera na komórce, która właśnie się rozładowywała. Chmurka z piorunem w lewym górnym rogu sygnalizowała, że ktoś właśnie do mnie napisał. Kółko z twarzą znajdujące się po środku ekranu pokazywało męską twarz, której nie znałam.
Klik.
***
Łatwo nie było, ale ją znalazłem. Trzeba było co prawda trochę pogłówkować, ale jak się bardzo chce, to można. Cieszę się, bo pięćdziesiąt procent sukcesu jest za mną. Odezwała się! Odezwała – więc moje starania i działania, żeby ją znaleźć nie poszły na marne. Poprawiło mi to humor na sam początek tygodnia, który wcale nie jest taki dobry. Po co do niej napisałem? Tak naprawdę to tylko kolekcjonuję znajomych na facebooku i lubię rabaty w sklepach po znajomości. Bingo! A tak poważnie, to chcę ją poznać. A dlaczego, to już myślę, że jej w tej pierwszej mojej wysłanej wiadomości do niej wyjaśniłem. Sytuacja jest o tyle trudna i niezręczna, no bo na tą chwilę w ogóle się nie znamy. Otóż inaczej jest, jeśli kogoś poznaje się w określonej sytuacji, no dajmy na to na spotkaniu ze znajomymi. Ja tej okazji niestety nie miałem i nie mogłem jej poznać w ten sposób, więc właśnie usiłuję sobie z tym jakoś poradzić. Internet może nie jest ku temu najlepszą formą komunikacji, przynajmniej jak dla mnie – no bo nigdy nie wiesz, z kim rozmawiasz, chociaż ja akurat nie biję, ani nie gryzę, nie dzwonię po nocach i nie sapię do słuchawki, jestem normalny, ale ona przecież nie może (nie musi) o tym teraz wiedzieć. Jednakże ta forma jest chyba lepsza – internetowa w sensie, no bo napastowanie kogoś w miejscu pracy też nie byłoby dla mnie idealnym pomysłem czy rozwiązaniem. Zasadniczo to byłoby fajnie i przede wszystkim wygodnie na pewno się spotkać przy jakiejś okazji, czy bez. I normalnie pogadać. No bo co ja jej mogę jeszcze tutaj na tym komunikatorze napisać? Że jestem stary? (pojęcie względne). Że studia mam już jakiś czas za sobą, że pracuję i że mam psa o nieznanym pochodzeniu? Że mam więcej wad niż zalet, czyli niczym nie wyróżniam się z tłumu. Namawiać jej na picie kawy nie będę, bo nie lubię ich pić, ale na przykład piwo w weekendowy wieczór już tak. No więc dobra, napisała mi tylko dwa zdania, cześć, i że zaskoczyła ją ta moja ultra długa wiadomość. No nie będę tracił czasu i też napiszę chwilowo i tym razem krótko.
‘Strasznie mi miło, że odpisałaś. Masz jakieś plany na ten weekend albo na andrzejki?’
***
Andrzejki? Nie, nie miałam planów. U mnie w ogóle ciężko było z jakimkolwiek planowaniem. Jak to było? Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Ja go musiałam chyba bardzo rozbawiać, bo nie tylko jemu, ale wszystkim wszędzie o nich opowiadałam. I co? I zawsze kulą w płot. Oderwane od ziemi marzenia wracały do mnie niczym bumerang. Szkoda tylko, że nie w postaci ich spełnienia ale jako sromotne porażki, przebijające moje jestestwo na wylot. Bolało. Zazwyczaj bolało. Bujałam w obłokach a potem obijałam sobie tyłek spadając na ziemię. Za każdym razem oczywiście niczym fighterka wstawałam i otrzepywałam kolana, ale teraz jest jakoś zgoła inaczej. Teraz siedzę sama w domu i piję grzane wino. Zaszłam po nie do sklepu na dole. Otworzyłam na pół złamanym korkociągiem. W sensie jego uchwytem. Mam taki korkociąg z drewnianą rączką, kawałek drewna i metalowa spirala. Spadł mi ostatnio na ziemię, i ten kawałek drewna się upie…lił, urwał się znaczy. Ja go od razu nie podniosłam, bo jestem leniwa i rano się na niego bosą stopą nadziałam. Stopa mi tak spuchła, że w środku lata chodziłam w butach emu. Brawo ja? Nie, to nie koniec. Tydzień później drugą stopą nadepnęłam na prostownicę, a że mnie zabolało to podskoczyłam do góry, wypalając sobie wielką dziurę i robiąc tym samym otwartą ranę. Tak, w stopie. Ale emu wszystko pięknie zakrywały. Żeby równowaga została zachowana kilka dni później przypaliłam sobie szyję przystawiając do niej zbyt blisko suszarkę. Mało? Wciąż nieustannie walę głową w szafki w kuchni, które dziwnym sposobem są ciągle niezamknięte. Melchior, wołam wówczas mojego kota. Melchior, zamykaj szafki, przecież pani by ci dała. Raz, kiedy do niego mówiłam usiadł na sofie i mimowolnie nacisnął włącznik pilota od telewizora. Ekran rozbłysnął jasnym światłem, a moim oczom ukazała się reklama – twój kot kupowałby whiskas. Melchior kiwnął głową i zamiauczał subtelnie. Moja szkoła Melchior, tak myślałam, że przestałeś lubić wciągać Feliksa.
Walka z winem zakończona sukcesem, tylko trochę korka mi się do niego nawrzucało. Przelałam całość do małego białego gara, przekręciłam palnik kuchenki gazowej, dorzuciłam plaster pomarańczy i przyprawę do grzanego wina. Trochę goździków i małą szczyptę cynamonu. Mam takie fajne, małe brązowe kamionkowe naczynie, w którym zawsze to grzane wino piję. Nie jest to kubek, może bardziej mały wazonik ale tak jakoś mi dziwnie pasuje. Kilka łyków i byłam gotowa do odpisania.
‘Widzę, że znasz mojego szwagra i sąsiada. Mogę Ci więc potencjalnie zaufać. Zaczerpnęłam informacji i teoretycznie wiem, że nie jesteś psychopatą. W ten weekend umówiłam się już z koleżankami. Do tematu andrzejkowego wieczoru jeszcze wrócimy”
***
Czułem, że tak to zostanie skomentowane, mam rozumieć, że się bez sensu naprodukowałem? Czy, że co? Chociaż tyle, że zobaczyła, że mamy wspólnych znajomych, to chyba na plus, nie ma to jak facebook, który prawdę ci powie. Muszę chwilę ochłonąć bo szczerze mówiąc zbyt wiele po wysłanej wiadomości się nie spodziewałem. Może ona się ze mnie naśmiewa? Że się jak jakiś pieprzony poeta rozpisuję, ale krócej naprawdę się nie dało. Chciałem jej w jak najbardziej prawidłowy sposób przekazać myśli, które miałem w głowie. Nasza rozmowa powoli się rozkręciła. Nie wiedziałem o niej wiele, ale wiedziałem, że jest wolna, bo tyle mi powiedziała. Wspomniała coś, że trafiłem na porzuconą kobietę więc, że to taki trochę moment najgorszy z możliwych. Nie taki najgorszy dla mnie, no przynajmniej mając moje zamiary wobec niej w tym względzie. Nie chciałem jej wypytywać bo to było by wścibskie, poza tym każdy inaczej przeżywa różne sytuacje w życiu. Powiedziałem jej coś w stylu, że ja lubię ludziom pomagać, że jestem kimś w rodzaju misjonarza, że mam to po mamie. Że jestem dobrym słuchaczem i takie tam inne prawidła. I ona przez chwilę mi wtedy nie odpisywała i uznałem, że mnie olała. No bo na cholerę jej jakiś towarzysz rozmowy a’la wujek dobra rada. Ale nie, po chwili odpisała. Okazało się, że kota karmiła. No tak ona karmi beztrosko kota, a ja panikuję. Nie jest dobrze chłopie. Nie jest. Bez wątpienia.
***
Próbowałam odtworzyć sobie kilka ostatnich sytuacji z pracy, próbowałam sobie zobrazować czy go mogłam widzieć, czy go kojarzyłam. Cofałam taśmy w głowie, zaciskałam pięści, żeby wzmocnić potęgę skupienia i nic. Przyglądałam się jego zdjęciom na facebokowym profilu, ale nie miał ich zbyt wiele. Nawet go o to zapytałam. Powiedział mi, że jest wstydliwy, że aparaty go nie lubią, że ludzie mu zdjęć nie chcą robić. Nadmienił też, że nigdy nie był fanem tworzenia własnych galerii dla publiki, zresztą po co ludziom oglądanie jego gęby. No chociażby po to, że ja bym sobie teraz chętnie pooglądała. Pooglądała, bez chętnie. Nie ma co się rozpędzać. Dodał też w tym temacie, że ja dla odmiany zdjęć mam dużo. Ano mam. Faktycznie.
***
‘Mieszkasz na Jarzębinowej? Koło Tomka? W tych pięknych okolicach?’
‘Dzielnica jak każda inna. Nie kpij sobie.’
Nie kpiłem, no serio nie kpiłem, na Boga. Ulice o nazwach drzew były równie przyjemne jak ulice o nazwach pochodzących od nazwisk wielkich twórców, jak na przykład Mickiewicza. Nic, całkowicie nic nie miałem do ulicy Jarzębinowej. To mogła być równie dobrze Lipowa, albo Gruszkowa, gdzie sam mieszkałem prawie całe życie. Dopiero w tym roku się wyprowadziłem od mamy, ale Kolejowa to tez żadna rewelacja, tyle tylko, że jeszcze zbieram mandaty za brak karty parkingowej jak zostawię auto na ulicy. Tomek, nasz wspólny znajomy chodził ze mną do jednej klasy, przez całe liceum. Nie przyjaźniliśmy się jakoś szczególnie, ale zdążyliśmy się zwyczajnie zakumplować. Starałem się jakoś odkręcić złe wrażenie, jakoś wytłumaczyć jej, że nie miałem nic złego na myśli a ona napisałam ni stąd ni zowąd.
‘Żartowałam.’
***
Wino mnie coraz bardziej rozluźniało i trochę się tą rozmową zaczynałam zabawiać. Traktowałam ją jako fajną odskocznię od tego bycia tu i teraz, takiego całkowicie przyziemnego. Miałam co prawda unikać facetów do końca świata i o jeden dzień dłużej, ale on był taki…. Inny? A to co mówił zaczynało być fascynujące. Mówił, że w jego oczach jestem taka skromna, to znaczy, że był w mojej pracy kilka razy nim dokonał zakupu i, że tak mnie właśnie odebrał. Dodał, że chodziłam z taką podkładką, tak do niej przytulona i coś tłumaczyłam klientom i tu uwaga, że miałam taki przerażająco chłodny stosunek do ludzi, czego się obawiał, i że to szczerze przyznaje. No cóż, muszę mu przyznać świętą rację, bo tak właśnie było (mogło być). Ale jaki stosunek do ludzi może mieć kobieta porzucona przez mężczyznę po jedenastu latach bo
- Przepraszam Cię, nie dramatyzuj Jadwiga, ja się po prostu zakochałem.
Z tym imieniem to też taka całkiem śmieszna sprawa. Bo miałam być Katarzyną. Nie Jadwigą. Kaśką. Nie Jadźką. Nie, żebym była jakąś nadmierną fanką imienia Katarzyna, no ale na Boga – Jadwiga? Kiedy moja matka własna, o wdzięcznym imieniu Krystyna była w ciąży to ojciec na jej brzuch mówił Jadźka. Mama upierała się, że jeśli już przytrafi jej się to ogromne nieszczęście i będzie dziewczynka (bo tak naprawdę to miałam być wobec marzeń mojej matki Adamem), to będzie Katarzyna, w co do końca nie wierzyła. Ojciec czule nazywał mnie – istotę owitą w wody płodowe wówczas wciąż i nieustannie Jadźką i kiedy zostałam wydana na świat to tak już zostało. Poszedł do urzędu i w rubryce imię wpisał -Jadwiga.
Znajomi mówili do mnie Jadźka. Z czasem to wyrwane z obecnych czasów imię własne polubiłam, żeby nie powiedzieć, pokochałam. I uznałam je za taki swój atut. Wiecie jak to jest. Cześć, jestem Kaśka, cześć jestem Natalia, cześć – Jadwiga. Bang, wygrywałam!
***
Imię miała dosyć oryginalne. Takie ja wiem, dostojne? Jak ona sama. Zanim zdecydowałem się na zakup laptopa bywałem w jej sklepie kilkukrotnie, żeby ją zwyczajnie zobaczyć. Opowiedziałem jej o tym. Pytała mnie dlaczego byłem aż tyle razy. Powiedziałem jej, że fascynują mnie promocje. Że jestem fanem promocji. Nie mogłem widzieć jej twarzy i całego tego wyrazu, jak teraz wygląda, ale wyobraźnia podpowiadała mi, że właśnie się śmiała. Zaproponowałem jej układ, próbując trochę przełamać jej introwertyczny charakter. Powiedziałem, że powiem, co wiem o niej, a ona w zamian mi powie co wie o mnie. Też wymyśliłem co? Przecież co ona mogła o mnie wiedzieć. Tyle, co sam jej powiedziałem. Ale chciałem, żeby jakoś się wypowiedziała na mój temat no. No chciałem. I chciałem jej powiedzieć jak to się naprawdę stało, że napisałem. Bo wciąż wiedziała niewiele.
***
Powiedział, że proponuje układ. Ale nie na pieniądze, więc nie taki super fajny. No nic, zaryzykowałam i weszłam w niego w ciemno. A on zaczął opowiadać.
‘Wiesz, jak Cię znalazłem, to już było wcześniej, i wcześniej się spytałem Tomka o Ciebie, domyślałem się, że go znasz, bo domyśliłem się, że jesteś siostrą Agaty, dziewczyny Bartka. Tomek trochę mnie zbył, powiedział mi, że nie wie za wiele, tyle, że jesteś w porządku i wszystko okej, ale masz faceta bardzo długo, więc ja odpuściłem, po prostu, a teraz się odezwałem zupełnie przez przypadek. Bo otóż siedziałem u kolegi, to tak kilka wieczorów wstecz i oglądałem telewizję, a on siedział przy komputerze i penetrował sympatie.pl, bo ma tam konto. I woła mnie nagle i mówi – zobacz - fajna dziewczyna, nie widziałem jej tutaj wcześniej. Włosy mi dęba stanęły, lampka mi się w głowie zapaliła, to byłaś Ty. Jesteś na sympatii, więc jesteś wolna. Jesteś wolna, więc…’
Jestem wolna, więc co właściwie? Zamknęłam na moment okienko rozmowy, i weszłam w zakładkę zdjęcia. Przejrzałam kilka i wybuchnęłam śmiechem. Przez głowę przetoczył mi się fragment wiadomości ‘włosy mi dęba stanęły’. Nie mogłam się opanować. No tak, Arek był łysy.
***
Akcja – reakcja. Razem z nią śmiałem się z włosów. Zawsze wszystkim znajomym opowiadałem, że nic mi tak w życiu nie wyszło jak włosy. Mam to po ojcu. No to taka poważna rodzinna sprawa. Wyjaśniła mi, że to konto na portalu randkowym założyła ot tak, dla zabawy. Ja to nawet rozumiałem, przeglądałem u kumpla nie raz te profile, widziałem, kto ma tam konta. Gdyby nie opis, to czasem nie miałem pojęcia, czy to kobieta, czy to… mężczyzna. Dobra, świnia jestem, nie można się tak po prostu śmiać z ludzi. Układ – układem i teraz chciałem, żeby coś powiedziała od siebie, co sądzi o mnie. A ona nic. No nic zupełnie. No to mówiłem ja zatem – dalej. Jakoś się tak przejęła tym, że oceniłem, że miała zimny stosunek do ludzi. No bo miała. To znaczy sprawiała ogólnie bardzo miłe wrażenie, bardzo sympatyczne, ale była w tym jej zachowaniu taka cienka granica lodowa – coś w stylu – jestem miła, spoko, ale nich ci się nie wydaje. To mnie fascynowało. Ale tego ostatniego zdania już nie dodałem.
***
Wyjaśnił mi to, dlaczego postrzega mnie niczym królową lodu. Bo jakoś nieznośnie ten temat drążyłam. Dodał, że sam podobno też wygląda na wrednego, więc nie ma się czym przejmować. Podkreślił też, że ma bardzo pozytywne przysposobienie do życia, mimo, iż często mu obcy ludzie mówią, że sprawia bardzo negatywne wrażenie.
No na mnie zrobił dobre.
Wciąż lubisz ludzi, nie jest z Tobą tak źle, Jadwigo!
***
Zapytałem ją, czy idzie rano do pracy. Wszak zrobiła się strasznie późna już godzina. Ja musiałem rano wstać i stawić się w pracy a siódmą ale to akurat miało najmniejsze znaczenie. Miałem dwa wyjścia - albo idę spać albo… No właśnie. Miałem takie dziwne natchnienia w najdziwniejszych momentach. Na przykład aktualnie nachodziła mnie ochota na hot doga ze stacji, fajkę i czekoladę. Byłem od niej mocno uzależniony.
W sumie nie chciałem, żeby szła spać. Mógłbym tak z nią bez końca, do samego rana gadać. Pracowałem chwilowo u ojca, więc najwyżej poszedłbym niewyspany do pracy. Ja mogłem. Ale nie chciałem, żeby ona na tej nieprzespanej nocy jakkolwiek ucierpiała. Więc się grzecznie pożegnałem.
***
Opowiedział mi jeszcze gdzie pracuje, o tym, że w przyszłym roku poszuka jakiejś innej - jak to określił – normalnej pracy, no i, że jest jeszcze jedna opcja, bo interesuje go też wojsko zawodowe. Nie wiem czemu, ale skwitowałam to krótkim, że wojskowi to psychopaci. Jak zwykle w punkt się potrafisz wypowiedzieć Jadwiga.
Zasnęłam.
***
Nie mogłem spać. Właściwie to sobie uświadomiłem, że ciężko jest o stabilną pracę. Wszędzie zwalniają, wszędzie są jakieś zmiany obszarów, co chwile się zmieniają warunki, jakby mogli to by pracownikom w tyłki gpsy powsadzali. I co ja wiem, tak naprawdę nic nie wiem, nie wiem czy będę mieć posadę na miesiąc, na cztery, czy na trzy lata.
Nie mogłem zasnąć, przez tą niepewną, cholerną sytuację w naszym kraju.
A tak naprawdę, to nie mogłem zasnąć przez nią.
Albo dzięki niej
Nieważne.
***
Odezwał się do mnie nazajutrz późnym wieczorem. Właściwie to rozmowę zaczął od dość specyficznego pytania.
‘Wiesz czym jest arteterapia?’
Wiedziałam.
***
Dziesięć punktów dla niej, za to, że wiedziała! Do tej pory nikt nie wiedział. No nikt, komu o tym gdzieś tam w jakichś okolicznościach wspominałem. Miałem jakąś taką silną potrzebę dobrej, szczerej autoprezentacji, więc zacząłem jej opowiadać.
„W zamierzchłych studenckich czasach chciałem iść do Warszawy na choreoterapię, czyli leczenie wszystkich chorych dzieci poprzez taniec, to miało być takie studium podyplomowe, w takim instytucie. To moje chęci wynikały z tego, że tańczyłem siedem lat taniec towarzyski, no ale okazało się, że w moim bieżącym kierunku jest sporo niedociągnięć i braknie mi pewnych uprawnień.’
‘No i?’
No tak, czego chcesz chłopie? - Pewnie pomyślała.
‘No i wiesz, może tego studium nie skończyłem, ale myślę, że mimo wszystko wciąż potrafię leczyć tańcem. To co z tym weekendem? I z andrzejkami? Dasz mi może swój numer telefonu? Wiesz, dzięki temu będzie między nami swobodniejsza komunikacja.’
***
Bajerant za dychę. Miejski Casanova. Opowiada mi o leczeniu tańcem, zbolałych dusz. O tym, jak to miał na studiach pięćdziesiąt sześć kobiet, a sam był rodzynkiem i, że każda była jednakowoż zadowolona. Dobre sobie. Bajerant sadysta. Opowiada mi, że ma w domu psa, ptasznika (fuj), no i, że miał chomika, ale w tamtym tygodniu chciał wyjść z klatki, nie używając drzwi i się nadział na drut i zmarł. Zdechł znaczy. Przez chwilę myślałam, że on żartuje. Nie żartował.
‘I jeszcze mu ten drucik z plecków wystawał, przeszyło go na wylot. Są fotki, chcesz zobaczyć?’
***
Chyba nie chciała. Fotek chyba zobaczyć nie chciała, bo napisała, że jest późno, że jest zmęczona, i że się kładzie. No dobra, nie będę jakiś nachalno-natrętny, bo to podobno odstrasza, odezwę się do niej jutro, to znaczy, zadzwonię. Coś tam wspominała, że na ten weekend jest już umówiona, ze znajomymi, czy tam z koleżankami, ale zaryzykuję. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Ja też nie piję. Bo nigdy nie lubiłem. Ale ryzyko? Ryzyko to już inna sprawa.
***
Krople deszczu miarowo uderzają w mój szeroki, metalowy parapet. Siedzę z kubkiem herbaty, opatulona w gruby, wełniany koc i ciepłą, polarową piżamę.
Numer prywatny – wyświetla mi się nagle na ekranie.
Tak, to na pewno on! To na pewno on dzwoni.
Szybko włączam więc telewizor, wrzucam kanał muzyczny i zaczynam nerwowo wciskać znak głośności na pilocie, tak, aby osiągnąć poziom głośności na ful. Podbiegam do okna i na oścież je otwieram.
- No, halo? No wiesz, słabo Cię słyszę, tak myślałam, że to Ty. Nie, no odpadam, jestem na imprezie, jak wspominałam, halo? Coś mi chyba zasięg ucieka, no wiesz, straszny tu hałas, musiałam wyjść na zewnątrz na chwilę, dlatego tak długo nie odbierałam. Wiesz co, będę kończyć, bo strasznie tu jest zimno. Pa, no cześć, do usłyszenia.
Zamknęłam okno, ściszyłam telewizor, żeby sąsiedzi mnie nie zastrzelili. Opadłam z impetem na sofę. Okłamałam go. Zwyczajnie go okłamałam.
Dlaczego?
Jestem tchórzem i boję się z nim spotkać.
Boję się, że się zakocham.
Boję się, bo on mnie powoli… coraz bardziej fascynuje.
***
Kolejne dni upływały mi głównie na pracy, pomocy matce w remoncie mieszkania i sporadycznych rozmowach z Jadźką, głównie wieczorami. Dzwoniłem do niej w tamtą sobotę, ale balowała. Trochę szkoda, myślałem, że się zobaczymy, jak ludzie, że posiedzimy gdzieś, pogadamy, ale jak ja mogę konkurować z jej bliskimi znajomymi czy koleżankami. Nijak nie mogę.
Nasze rozmowy były jakby rzadsze i jakby chłodniejsze. Siłą od Tomka trochę informacji wyciągnąłem. Z tego co mówił, to podobno ten jej eks się do niej zaczął odzywać.
No to szach mat Arek, jak masz być ważniejszy od kogoś, kto zna ją latami i to nie tylko po koleżeńsku? Nijak. Ale no kto jak kto, ja się rzadko kiedy poddaję.
Zaproszę ją konkretnie na te andrzejki, podam jej miejsce, datę i godzinę. Niech się dzieje wola nieba z nią się zawsze… czy jakoś tak.
No to amen.
***
Kiedy zaczynam stawać na nogi, taka silna, taka niezależna, taka samodzielna. Kiedy poznaję kogoś, kto może być wart mojej uwagi, czy mojego uznania, to wnet Filip się odzywa. Że może się spotkamy, może jakaś impreza. Może warto o nas zawalczyć i inne totalne banały.
Jeszcze do niedawna tak bardzo tego chciałam a teraz dlaczego! No dlaczego pytam samą siebie? Dobry losie, dlaczego te wszystkie dylematy na mnie zsyłasz?
Moja znajomość z Arkiem doznała – jakby to powiedzieć - zmniejszenia na sile. To nieuczciwe tak komuś mieszać w głowie, kiedy się samemu nie wie, czego się od życia oczekuje.
Ciężko mi było z niego zrezygnować. Ciężko mi było się zaangażować.
***
Czekałem. Jak idiota czekałem. Uśmiechałem się do wszystkich zgromadzonych gości, lałem z nimi wosk, i wódkę do kieliszków udając zadowolonego. Oszukiwałem z tym piciem, bo wciąż się łudziłem. Że przyjdzie, że stanie w drzwiach, taka cała na biało…
No dobra, że stanie. Po prostu. Jakkolwiek. Obojętnie.
***
Filip zaproponował, żebyśmy ten andrzejkowy wieczór spędzili razem. Nie miałam nic do stracenia, więc się zgodziłam. Przyszedł, przyniósł ciasto i wino. Nawet jakieś kwiatki dostałam. Jak nie on. Zrobiłam kolację, zaczęłam wierzyć w to, że może być jeszcze między nami jakoś dobrze, fajnie, miło?
Arkowi jednoznacznie nie odpowiedziałam. Nie napisałam, że mnie nie będzie. Że nie przyjdę. Jakoś… nie wiem, nie umiałam. Nie chciałam mu robić przykrości, to raz, a dwa – i tu przemówiły przeze mnie egoistyczne pobudki, tak do końca to ja tego nie wiedziałam. Czy będę, czy, nie.
Siedzimy tak sobie z tym Filipem, głaszcze mnie na przemian to po ręce, to po włosach, jakoś tak dziwnie na mnie patrzy, jakby chciał mi coś ważnego powiedzieć, jakoś tak mnie dreszcz przeszywa i kiedy już zaczynam być na to być może najważniejsze pytanie w moim życiu gotowa, on wypowiada jedno, arcyważne i magiczne zdanie:
- Jadwiga, jest taka sprawa. Nie pożyczyła byś mi kilku stówek?
A potem zaczyna mi mówić dalej, nawija mi o jakimś terminie, ale oboje już jesteśmy za drzwiami. Zaczynam biec, chcę biec gdziekolwiek byle by w przeciwną do niego stronę. Słyszę jak kwituje moje zachowanie jednym krótkim zdaniem:
- Zawsze byłaś beznadziejna Jadwiga, zawsze. I zawsze to wiedziałem.
- Spierdalaj – wyrwało mi się znienacka, wraz z jednym dobry wieczór, rzuconym w stronę idącego tuż obok sąsiada.
***
W sumie to nie wiem czemu, ale zarzucam na siebie kurtkę, szalik i czapkę i wychodzę. Nie wiem, dlaczego to robię, ale wiem, gdzie mieszka, może jest w domu, może otworzy a może ją tu przyciągnę? Mieszka na parterze, więc przez okno sobie co nieco podejrzę. Obok jest przedszkole i taki niski płot, a tuż przy nim niski murek i tak sobie myślę, że jak na niego wejdę to swobodnie czy jest w domu i czy jest sama będę w stanie zobaczyć. No i oby tylko nie miała rolet!
***
Idę do Arka. Idę, a co mi tam, jestem zaproszona, co z tego, że niezapowiedziana? Nikt nie zdeaktualizował tego zaproszenia, nikt nie powiedział, że jest nieaktualne. No to idę. Mam słabą orientację w terenie, więc idę chyba trochę naokoło. Mogłaby mnie do niego śmiało prowadzić dużo prostsza droga. Ale uciekając przed Filipem za bardzo o tym nie myślałam. Chciałam tylko biec, byle by stracić go z oczu i znaleźć się jak najdalej od niego. Znam numer domu i mieszkania. Klatka schodowa jest otwarta, wchodzę dwa piętra wyżej, staję przed drzwiami i naciskam na dzwonek. Drzwi otwiera mi jakaś niewysoka, ładna blondynka.
- Cześć, Arka nie ma. Wyszedł z domu jakieś pół godziny temu. Ale chodź, byłaś zaproszona? Chodź, chodź śmiało. Nie wiem, kiedy on wróci, bo wiesz, to chyba chodzi o jakąś dziewczynę – mrugnęła mi okiem i gestem ręki zaprosiła do środka, do nie swojego domu a jednak na tyle pewnie, jakby do siebie.
Podziękowałam.
Przez chwilę pomyślałam, że mogłabym do niego zadzwonić, ale ja przecież nie miałam jego numeru. On miał mój, a ja jego nie poprosiłam. Przecież wiedziałam, że go będę miała, kiedy zadzwoni. Tylko, że on dzwonił, owszem, ale z numeru zastrzeżonego.
Zeszłam na dół i skierowałam się w stronę domu.
***
Nie może być! Zadzwoniłbym do niej w sumie – ale diabli by to wzięli – nie zabrałem z domu telefonu! Skaczę na murku jak taki idiota, próbuję zaglądać jej do okien, ale w środku nikt się nie rusza, ani cienia życia. Światło się pali, co prawda, ale nic ponadto nie widzę. I jak na chwilę tracę z oczu okno i zaczynam zerkać w stronę klatki kierując wzrok na jej wejściowe drzwi i skupiając na nich przez moment całą swoją uwagę, to widzę ją.
Jadwiga!
Siedzi na krawężniku takiego mini ogródka znajdującego się pod jej blokiem i chyba… płacze.
Lecę, pędzę, jak torpeda, Jadwiga, Jadwiga, Jadźka, co Ty tutaj robisz? Ej dziewczyno, cudaku Ty mój, co Ci się na Boga stało?
I tak próbowałem przebić się słowami przez jej lekko wypowiadane, ale grzęznące w gardle słowa, ale ona nagle przestała mówić. I się do mnie zwyczajnie przytuliła.
Błogostan.
***
Okazało się, że mój jedyny klucz od domu, jaki miałam w posiadaniu zostawiłam… w mieszkaniu. W mieszkaniu z którego wychodząc trzasnęłam drzwiami które się… zatrzasnęły? No tak, taka sytuacja. Ale, żeby nie było, że jestem mało roztropna, to w mojej ówczesnej sytuacji było by dziwne, gdybym pewne okoliczności przewidziała. Wróciłam od Arka, którego nie było, siedziałam pod domem, do którego wstępu nie było, cudowna andrzejkowa noc, cudowna sytuacja.
Siedzę jak taka bezdomna na zesłaniu, a potem on, niczym rycerz na białym koniu, tylko bez konia nagle się pojawia. Mówi do mnie pełnym imieniem, którego przecież nie używam, żeby nie powiedzieć, że nie znoszę, bo wolę tę jego krótką i bardziej ostrą formę, ale chyba mi to jednak nie przeszkadza. Bo tak globalnie, to jestem właśnie szczęśliwa w swoim rozbiciu i rzucam mu się na szyję. Mówię mu, co się stało, a on głaszcze mnie po policzku, wyciera mi łzy i się uśmiecha. Zdejmuje swój szalik i na szyję mi go zakłada. Podaje mi swoją dłoń i podnosi ku górze.
Andrzejkowa noc może być jednak magiczna.
Choć nigdy wcześniej bym w to zwyczajnie nie uwierzyła.
***
- To co, idziemy?
- Idziemy.
- I sobie wywróżymy.
- A co…?
- A przyszłość.
- A jaką…?
- A najlepszą. Najlepszą z możliwych.
Podobało Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK
Instagram tu: KLIK
Źródło zdjęcia: www.unsplash.com
Odkąd sięgam pamięcią to nigdy nic nie mogłam. A zawsze wszystko musiałam. Wszystko musiało mieć jakiś rutynowy schemat i koniecznie być czemuś podporządkowane. Śniadanie o jednej i tej samej godzinie, bez względu na dzień tygodnia i ilość obowiązków przypadających na określoną porę. Podobnie bywało z kolacją. Czy dajmy na to -z obiadem. Nie ma (nie było), że lekcje, że nauka, że zabawa. Nie ma, że randka, że chłopak, że koncert, że miłość życia.
Śni mi się i mówi, że tęskni za mną. Za mną. Mną, Klarą.
Jego głos jest tak rzeczywisty, że otwieram oczy i przez dłuższą chwilę dudni mi on w uszach. Otwieram powieki, patrzę się w sufit, zastygam w tej pozycji na jakąś chwilę. Niewiele widzę. Pokój jest ciemny, nie wpada do niego żadne światło ulicznej latarni. Jest umiejscowiony od strony ogrodu, z widokiem na dużą łąkę i okoliczne pola. Słyszę trzepot ptasich skrzydeł, orkiestrę świerszczy i słowicze trele. Jest mniej więcej siedemnaście minut po trzeciej nad ranem. Często budzę się o tej właśnie porze, zupełnie nie wiem dlaczego. Później nie śpię. Godzinę. Dwie. Trzy. Potem zaczynam liczyć od czterdziestu w dół i zasypiam. Na godzinę. Dwie. Trzy. I wstaję.
Kursor w okienku otwartego,
pustego arkusza worda miga długo. Zbyt długo. Stoi w miejscu nieskończenie. Biel
pustej kartki z uporem maniaka bije mnie po oczach. Nie umiem w litery. Nie
umiem w słowa. Nie umiem w zdania. Nie umiem w ich sklejenie.
Nie umiem w pisanie…
Wychodzę…
- Możesz zwolnić?
- Co?
- Zdjąć nogę z gazu baranie. Zwolnić. Zahamować. Zmniejszyć prędkość. Dociera?
Powiedz tak, na sto tysięcy wielkich planów jakie dla nas mam...
- 16:42:00
- By głupie serce
- 0 Comments
Punktów do odhaczenia było jeszcze kilka. Kilka niezrealizowanych, a skrupulatnie zaplanowanych etapów mojego życia. Linijka po linijce, zdanie po zdaniu, zakreślone mazakiem w taką obwolutę, będącą czymś jak gdyby prostokątem. I obok ptaszek, tam gdzie się udało. Gdyby się nie udało, były by minusiki. Ale minusików nie było. Były tylko te punkty nieodhaczone. Te, do zrealizowania. Te, które też będą odptaszkowane. Przecież moje życie to nieustające pasmo sukcesów. Nie mogło być inaczej.