Deficyty miłości. O tym, co boli czasem przez całe życie.


źródło: www.unsplash.com

Mieszkaliśmy blisko dworca kolejowego, w służbowym mieszkaniu ojca. Lubiłam charakterystyczny dźwięk pociągów. I ten widok z okna na bocznice kolejowe. Przewody trakcyjne, na których przesiadywały ptaki i ich świergot co rano. Torowiska usypane białymi kamieniami. I to, że inne dzieci w szkole zazdrościły mi, że mogę się przejechać drezyną. Pamiętam mamę, która przesiadywała w starym, wiklinowym fotelu. Nasz strych, na który wchodziło się po drewnianej drabinie. I zapach obiadu, wyraźnie wyczuwalny zawsze, kiedy wracałam ze szkoły.

Miałam takie ulubione, nietypowe dla dziecka zajęcie, które pozostało mi po dziś dzień. Lubiłam przesiadywać na dworcu i wgapiać się w te białe, pociągowe reflektory. Słyszeć ten pisk hamulca. Obserwować sunące po równej metalowej tafli koła. Uspokajało mnie to. Chyba odkąd pamiętam.

Brzmi zachęcająco, jak jakaś urocza rodzinna opowieść, prawda? Ale nie. Nie daj się zwieść tym moim kilku słowom. Moja rodzina nie jest z tych kochających się i szczęśliwych.

I pewnie gdybym miała trochę inne dzieciństwo, nie wplątałabym się aż tak, zresztą ciężko gdybać. Sama mam sobie to trochę za złe, że się w jakimś stopniu tłumaczę, usprawiedliwiam. Tak jest chyba po prostu łatwiej.

Ale chodź opowiem Ci.
Po kolei…

***

- Tato, nie pij już, obróciła jego kieliszek do góry dnem. Proszę.
- Agunia, nie przeszkadzaj, dziecko. Idź się pobawić.
- Tato, chcę się pobawić z tobą.
- Dziecko, uspokój się. Nie histeryzuj. Poczekaj na swoją kolej.

Więc czekałam.

Ojciec sporo pił, kiedy byłam mała. Nigdy nie miał dla mnie czasu. Zawsze kazał mi czekać. Czekać na swoją kolej. Nienawidziłam tego, chciałam być zauważona. W domu odbywały się wieczne awantury, o to jego picie. Odkąd pamiętam. W jakimś momencie mama powiedziała stop. Albo rodzina. Albo picie. Przestał. Jednak do końca życia wypominała mu, że pił kiedykolwiek. Do końca swojego życia.

***

- Mamo, wpadłam do domu. Mamo, dostałam się, krzyczałam zziajana. Popatrz, pod nos podsunęłam jej indeks.

Stała przy naszym starym, drewnianym kuchennym stole, tyłem do mnie, kiedy weszłam. Podbiegłam, i wtedy zobaczyłam, że płacze. Opierała się o blat dwoma rękoma, stała w tym swoim fartuchu w niebieskie kwiatki, a łzy kapały jej ciurkiem.

- Mamo, mamo, potrząsnęłam ją za ramiona. Czy coś się stało?

W ten oto sposób, kiedy byłam na pierwszym roku studiów, dowiedziałam się, że ma raka. Zaawansowanego i nieoperacyjnego. Zmarła niespełna rok później, a ojciec do ostatnich jej chwil ją pielęgnował.

Po pogrzebie nie mogłam się pozbierać. Wróciłam do domu, pobiegłam na strych, wyjęłam metalowe pudełko po bombonierce i wysypałam wszystkie jej zdjęcia. Przerzucałam jedno po drugim jak szalona, gryzłam palce do krwi, zaciskałam pięści na głowie. Przeklinałam na głos, skubałam odchodzącą ze ściany farbę.

Emocjonalna rozsypka.

Tuż przed śmiercią mama mi jeszcze powiedziała

- Agunia. Taka jest kolej rzeczy. Dla wszystkich odpowiednia.

Więc czekałam.

***

- Agnieszka, może przydałaby Ci się terapia?
- Terapia?
- Dla dorosłych dzieci alkoholików.

Poszłam. Ale później stwierdziłam, że DDA jest nie dla mnie. Zrezygnowałam. Było lepiej, dopóki nie straciłam gruntu pod nogami w postaci kilku przyjaźni i ważnej dla mnie relacji z facetem. Posypało się. Okazało się, że tam, gdzie chodziłam na terapię była jakaś reorganizacja więc nie mam dokąd wracać właściwie. Zaczęłam więc szukać na własną rękę kogoś, kto pomógłby mi się poskładać.

Te-ra-pia dla DDA, wstukiwałam w gogolowskie okienko literki, nieświadoma wówczas, co mnie będzie dalej czekać. Znalazłam kilka ogłoszeń, weszłam na forum. Zadzwoniłam.

- Dzień dobry, nazywam się…
- Witaj, przerwał mi. Bardzo się cieszę, że do mnie dzwonisz. Mówił powoli, ale zdecydowanie. Ciepłym, stonowanym głosem. Będziesz od dziś w dobrych rękach, zapraszam Cię na spotkanie. Będziesz tylko musiała kilka dni poczekać na swoją kolej. Do usłyszenia. Pozdrawiam.
- Do widzenia… wydukałam i zatkało mnie. Poczułam coś dziwnego. I ta bezpośredniość, w mówieniu do mnie na ‘ty’. Poczułam, że jest dla mnie jakaś nadzieja.

Więc czekałam.

***

Tak trafiłam na … niego, nazwijmy go Marek. W internecie był chwalony, same pozytywy, pisano że ma bardzo niestandardowe podejście, ale jest mega skuteczny. Marek spotykał się ze swoimi klientami w swoim mieszkaniu. Najpierw była ta rozmowa, później kontaktowałam się z nim mailowo. Po dłuższych rozmyślaniach, dywagacjach i wątpliwościach.

Pierwsze spotkanie miało być za darmo, co do reszty mieliśmy się dogadać, na zasadzie barteru na przykład. Było… dziwnie. Długa rozmowa, kilka ciekawych wizualizacji, bardzo dużo bezpośredniości. Wyszłam z tej rozmowy jak nakręcona, pełna wiary w siebie i że będzie OK. Takie trochę: no kto, jak nie ja, dam sobie ze wszystkim radę. Autentycznie, to nawet tak odczuwałam, jakbym umyła brudne okulary i widziała świat w piękniejszych barwach. Kiedy po paru dniach „haj” minął, wpadłam w dołka głębszego niż wcześniej. Wtedy nie wiedziałam, że tak to działa.

Wiesz, bo to ktoś, kto sztukę manipulowania ma opanowaną do perfekcji. NLP i inne bajki. Gdyby ktoś mi to powiedział wcześniej, nie uwierzyłabym, że to tak działać może. Z taką intensywnością. Że niby kilka słów odpowiednio użytych, kilka wizualizacji. Totalny haj a później dołek. Później były kolejne spotkania, rozmowy, moje łzy, przytulenia przez niego. Brnęłam w to wszystko kompletnie ślepa, choć miałam po drodze tyle sygnałów alarmowych, że … nie wiem, jak można było je przegapić. Ale mi się udało. Bo niby mówiłam sobie, że chcę mieć z kimś taką ojcowską relację, zamiast tego, co mi zabrakło. Ale to już dawno przestało być relacją między ojcem a córką.

Pewnego zimowego wieczoru to przytulanie przerodziło się w coś zgoła nie niewinnego. Skończyliśmy w łóżku. Mówił mi, że jestem dla niego taka wyjątkowa i dlatego to zrobił, usiłował nadać temu sens, że niby to dla mnie dobre i takie tam brednie. Zabrnęłam w jakiś dziwny romans z nim. Już wtedy zdarzało mu się powiedzieć coś w stylu, że przecież sama chciałam, że jestem dorosła, że nawet gdybym komuś powiedziała to każdy uwierzy jemu, nie mi. Nawet to mnie nie zaalarmowało. Nawet taka forma seksu, o której mówi się, że jest największą intymnością. Nie czułam, że się na to zgadzam. Czułam się totalnie bezwolna. Jak marionetka.

***

- Nie pij, powiedziałam do Remka, i poczułam znane mi przytłaczające mnie uczucie.
- To już ostatni. No już. Już wychodzimy, mówił, kiedy stałam już w progu ubrana. A później zasnął w taksówce.

Zawsze mówił to swoje:

- Poczekaj chwilę.

Więc czekałam.

Bo wiesz, właśnie jakiś czas później, po rozpoczęciu terapii u Marka poznałam mojego chłopaka. Zauroczyliśmy się sobą. Stopniowo stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Po pół roku stwierdziliśmy, że chcemy zamieszkać razem, tak zrobiliśmy. Z Markiem znajomość się rozluźniła, choć czasem się spotykaliśmy. Do czasu, kiedy po zamieszkaniu z Remkiem pojawiły się jakieś konkretniejsze spięcia między nami. Wiesz, to też nie tak, że z Remkiem było wszystko OK. Pewne rzeczy zauważyłam dopiero po zamieszkaniu razem: że Remek sporo pije, że po alkoholu robi się strasznie pyskaty, że mówi mi wtedy przykre rzeczy, po których później przeprasza. Ale to wszystko powinno mnie raczej skłonić do odejścia, niż…

I to będzie ta część mojej opowieści, której najbardziej się wstydzę.

Pewnego dnia opowiadałam o tym Markowi, o tym jak jest u mnie. I… znów skończyło się w łóżku. Później były kolejne „razy”. Nie umiałam tego zakończyć. Czułam się potwornie winna, czułam, że robię źle, ale ani nie umiałam zerwać tej relacji z Markiem ani odejść od Remka. Czułam się jak taka bezradna marionetka, która postanawia sobie coś i nie umie się tego trzymać.

Miałam wyrzuty sumienia, dużo płakałam, byłam coraz bardziej rozbita. Wspólne mieszkanie z Remkiem przesadzającym z alkoholem sprawiało ból, przypominając dzieciństwo, od tego uciekałam w relację z Markiem, a Marek też ranił. Zapętlałam się.

Osłabiały się moje relacje z przyjaciółmi, bliższymi znajomymi. Czułam się totalnie samotna i wyobcowana, bo bałam się, że jeśli komukolwiek o tym powiem, wszyscy mnie potępią. Sama siebie potępiałam. Nienawidziłam i Remka i Marka momentami. Nienawidziłam siebie Gardziłam sobą i własną słabością, swoim niezdecydowaniem…

Pewnie skończyłoby się to jakąś katastrofą, gdyby nie zaproponowany mi przez znajomą wyjazd w góry. Wyjechałam, mówiąc Remkowi, że chcę się zastanowić nad związkiem. On się zgodził. Wyjechałam. Uspokoiłam się. Przemyślałam wszystko.

Tam poznałam… Arka. Jak się zresztą okazało mieszkaliśmy w tej samej miejscowości. Dosiadł się do nas z kolegami podczas jednej z kolacji w jakiejś knajpie. Od słowa do słowa. Okazało się, że podobnie jak ja pochodzi z rodziny kolejarzy, i że z koleją nieodłącznie jest związany. Mieliśmy wspólny temat do rozmowy. Podobnie jak ja lubił czasem przesiadywać na dworcu... Przypadek, prawda?

A potem… potem wróciłam. I na tym zasadniczo nasz kontakt się urwał, na tamtą chwilę.

***

- Remek, musimy się rozstać. To nie ma sensu. Chciałam nawet kontynuować, ale w odpowiedzi dostałam suche:

- Ok.

Po powrocie powiedziałam Remkowi, że chcę się rozstać, że to nie ma sensu. Stwierdził, że chyba mam rację. Znalazłam pokój do wynajęcia, wyprowadziłam się. Z Markiem bardzo ograniczyłam znajomość, choć czasem się spotykaliśmy. Niby jako przyjaciele. Moje wybuchy płaczu sprawiły, że więcej się do mnie nie dobierał. Wiesz, ja się strasznie oszukiwałam. Potrzebowałam desperacko w moim życiu kogoś, kto byłby takim trochę opiekunem, kimś starszym i mądrzejszym ode mnie, łudziłam się, że można wrócić do takiej znajomości bez podtekstów, czy jak on to nazywał przyjaźni. A przecież moje własne inne przyjaźnie się pokończyły…

Później jeszcze bardziej się odcinałam od Marka, w miarę jak zaczynałam dostrzegać innych ludzi wokół siebie. Do czasu, kiedy za namową naszej wspólnej znajomej zdecydowałam się z nim spotkać. To był błąd, ale wiele mi uświadomił. Marek robił mi wyrzuty, że przestałam się odzywać, że nawet nie wie, co mi takiego zrobił, że on z sercem na dłoni a ja go ranię. Miał do mnie jakieś pretensje, żale, jak na dłoni widziałam, że on zupełnie nie rozumie, że mnie skrzywdził i teraz jeszcze to potęguje. Całą winę zwalał na mnie. Próbował się do mnie dobierać. Byłam w szoku. Nie dowierzałam, że można być tak bezczelnym. Pożegnałam się szybko i wyszłam. Byłam naiwna chyba, ale w tamtym momencie to dostrzegłam. Od tamtej pory go nie widziałam, nie wiem co u niego. Wiem, że dalej ogłasza się i znajduje klientów, ale nie byłabym w stanie nic zrobić, choć wiem na pewno, że poza mną skrzywdził więcej kobiet i zapewne niejedną jeszcze skrzywdzi.

***

Ostatnio uświadomiłam sobie, że dążę do jakiejś samozagłady. Wzięłam więc kilka dni urlopu, ot tak, znienacka, szef nawet nie robił problemów, ostatnio zrobiłam się mało wydajna. Chyba to zauważył.

Poszłam na dworzec, sprawdzić rozkład pociągów, chciałam wyjechać gdziekolwiek. Jak najdalej.

Usiadłam na chwilę na peronie, na starej, odrapanej ławce i patrzyłam przed siebie. Na czoło miałam naciągniętą czapkę, owinięta byłam szalikiem, czułam się niezauważalna, incognito.

A potem ktoś położył mi rękę na ramieniu.

- Co ty tu robisz, dziecino? - Zapytał Arek.
- Ja? Wydukałam.
- Ja chyba czekam. Na swoją kolej.

Oboje się roześmialiśmy. Bo tak się złożyło, że o tym moim czekaniu Arek już trochę wiedział.

***

Stopniowo się składam w całość. Teraz cieszę się, że mam wokół siebie kilka osób, które mogę nazwać przyjaciółmi. Kilka miesięcy temu znów zaczęłam terapię DDA i cieszę się, że tam jestem. Krok po kroku się odnajduję. Odkąd rozstałam się z Remkiem, z nikim nie związałam się na dłużej.

Jest Arek, ale…

Boję się, że znów wplączę się w jakiś dziwny układ, nie chciałabym nikogo zranić. Myślę sobie czasem, że dopóki się nie poukładam, lepiej bym była sama.

Zawsze wydawało mi się, że to do facetów straciłam zaufanie, tymczasem dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę, że to trochę w inny sposób mnie zniszczyło. Najtrudniej odzyskać zaufanie do siebie. Uwierzyć, że jestem w stanie ustalić swoje zasady i granice i ich pilnować, nie pozwolić innym, by je łamali. Uwierzyć, że mogę stworzyć fajny związek i być w nim szczęśliwa. Uwierzyć, że mogę kogoś pokochać i nie szukać szczęścia w przelotnych romansach, uwierzyć, że stać mnie na wierność. A może jeszcze trudniej podnieść głowę i nie potępiać siebie tak surowo, uwierzyć, że naprawdę jestem coś warta. 

***

- Acha, jest jeszcze jedno… Zagadnęła mnie. Wiesz przez co to wszystko?
- Nie…?
- To ja Ci powiem. Przez deficyty. Deficyty miłości.

***
Epilog..

1)       Za rozmowę z całego serca dziękuję mojej czytelniczce.
2)       Imiona zostały zmienione.


 

Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. 
O tu: KLIK 

Podobne wpisy

0 komentarze