W miłości nie ma miejsca na niedopowiedzenia.


źródło: www.unsplash.com

- Gośka, no chodź, Pola podbiegła zdyszana. Chodź no, przeciągnęła ją w swoją stronę, wraz z dużym ręcznikiem na którym ona leżała. Okręciła się, podniosła głowę, zsunęła na czubek nosa okulary. Odłożyła książkę, leniwie wstała. 

- To co, na trzy? Pola parsknęła śmiechem. Raaaz, dwa…Trzy… Chwyciły się za ręce i rozpędzone wbiegły do wody. 

***

Przyglądałem się jej z boku. Czytała. Leżała na brzuchu, raz po raz zanurzała stopy w piasku, zginała je w kolanach i unosiła ku górze, tak śmiesznie nimi machając. Sam nie wiem skąd u mnie ta wnikliwa obserwacja? Byłem ciekaw co za lektura tak ją pochłania. Nawet chciałem zapytać, ale nie zerkała w naszą stronę. Piliśmy piwo na sąsiednich kocach, dziewczyny szalały w wodzie, ona ledwo dała się wyciągnąć. Zdążyliśmy pograć w piłkę, popływać, a ona tylko leżała. I ciągle smarowała się tym kremem z wysokim filtrem. Dziwaczka, pomyślałem. Tylko dlaczego do cholery zabiera moją całą uwagę? Może to te piegi na plecach, rękach, nosie. Miała ich całe mnóstwo. Kiedy Pola wyciągnęła ją do wody, wziąłem do ręki tą jej książkę. Sztywna kolorowa okładka, z przewagą zieleni. ‘Martyna i inne opowiadania o miłości’. Pod spodem leżała jeszcze taka jedna cienka książeczka. Kolorowanki. Ciekawe…

***

Wstałam o piątej rano, żeby pójść na plażę pozbierać bursztyny. Wiem, że to takie niedzisiejsze. Na wakacjach śpi się do oporu, pije do późna wysokoprocentowe trunki, gra w plażową siatkówkę i pływa. Tymczasem trzeci dzień leżę na kocu, i czytam Wiśniewskiego. Wczoraj faktycznie dałam się wyciągnąć na wodne szaleństwo, ale zasadniczo to boję się wody. Miałam osiem lat, kiedy pomyliłam głęboki basen z płytkim. Ot, dziecięca nieroztropność. Nie chcę o tym wszystkim opowiadać, więc bywa, że ulegam, i zwalczam tą wodną panikę. Słucham sobie ludzi, lubię te ich wyrywkowo docierające do mnie rozmowy. Nie, w żadnym razie nie podsłuchuję. Patrzę, widzę, słyszę. Pewnie mają mnie za dziwaczkę. No bo na przykład ten Kris. On tak dziwnie na mnie patrzy. Chowam się za tymi za dużymi okularami i udaję, że tego nie widzę. Dziwne uczucie. A co ciekawe, jakieś nadzwyczaj przyjemne. 
 
***

Wieczorem grillowaliśmy, Gośka to jakoś nadzorowała. Podawała te papierowe talerzyki, plastikowe sztućce, I ciągle coś podjadała. To było takie urocze, co się nie obejrzałem, trzymała coś w dłoni i skubała. Na przykład te grillowane oscypki. Taki tradycyjny nadmorski przysmak. To kobiety tyle jedzą? - przemknęło mi przez głowę.

Aniela to przecież tylko parówki sojowe. Chude ryby. I wodę bez gazu. 

Gośka wszędzie poruszała się rowerem. Do sklepu, nawet na plażę przyjeżdżała nim sama. Zbliżała się dwudziesta druga, kiedy zaczęła się zbierać, pakując swoje rzeczy do dużego, rowerowego koszyka. 

- Już idziesz? Wyrwało mi się.
- Rower, wskazała na niego ręką. Muszę go oddać do 22, do wypożyczalni. Bawcie się dobrze, pomachała nam.
- Odprowadzę Cię, rzuciłem mimochodem, zdawało się, że nikt nie zwrócił na to większej uwagi. 

Zdawkowo powiedziałem coś, że kończy się nam piwo, i że skoczę do sklepu, i że idę, znikam, w każdym razie nie będzie mnie jakąś tam chwilę. Ona zeszła z tego roweru, na którym już powoli zdążyła się umościć, i idziemy tak ramię w ramię. Jest ciepły lipcowy wieczór, a ja drżę jak brzozowe listki. Co jest, do diabła? Myślę. 

Kris, mówi do mnie i się uśmiecha. Nie wiem, co się dzieje dalej. Kris… Rozbrzmiewa mi w głowie. Nikt do mnie nie mówił nigdy Kris. Przecież jestem po prostu Krzysiek. 

Głupio mi się przyznać, że się zamyśliłem, więc pytam, czy słyszy te świerszcze? Jakie? Zapytała. No te głośne. O tam, wskazałem ręką nieopodal. Tam chyba siedzą. Bo wiesz, ja je słyszę tak wyraźnie, że zagłuszyły mi twoje pytanie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jak głośno się śmiała. Tak pięknie, wymownie. 

Ktoś obok na ławce nucił ‘dziewczyno jak wino uderzasz do głowy, aniele tak wiele dla ciebie bym zrobił’.

O, właśnie Aniela… Którą to już mamy? Późno jest… Nie będę już dzwonił. Zresztą. Ona też nie zadzwoniła.

***

Nie wiedziałam jak wczorajszego wieczoru wymiksować się wcześniej ze wspólnej grillowej kolacji, więc wymówiłam się rowerem. Że muszę go oddać do wypożyczalni. Kris poszedł ze mną. Co ja gadam, jakie ze mną, on po prostu szedł do sklepu, zbieg okoliczności. Chwilami panowała taka niezręczna cisza, liczyłam paciorki na łańcuszkach przewieszonych przez rękę. Później zadzwonił mi telefon, odkryjemy miłość nieznaną, przegonimy wiatr wesoły co po fali gna, oznaczymy kraj zakochanych, długość ta, szerokość ta… Nie odebrałam, rozłączyłam. To Pola. Zapytałam go, czy lubi Majewską, ale chyba nie, bo zaczął mówić coś o świerszczach. Jak ja się wtedy uśmiałam.

***

Nie wiem co się ze mną dzieje. To taki trochę inny świat. Czuję taką czystą, niczym nie skażoną radość. Wstyd się przyznać, dawno nie zaznałem takiego prostego życia. Jakkolwiek dziwnie to brzmi. No, że rower i kiełbasa z grilla. Kolba kukurydzy, masło z papierka i szczypta soli. Spacer, rowery. Wakacje przez ostatnie lata to odległe kraje. A jak część lata w mieście to albo gokarty. Albo sushi.  Tyle przecież widziałem, a teraz się cieszę brudną wodą nad polskim morzem. No i Gośka. Otwiera we mnie wszystkie zakamarki tego co od dawna jest uśpione. 

***

Tamten jego spacer do sklepu zapoczątkował coś fajnego. Mam wrażenie, że przerzucam te kartki mojej książki i dopisuję jej nowy rozdział. Lepszy. I zagram w nim pierwszoplanową rolę. Zaraz, zaraz, czy ja przypadkiem nie mówiłam, że nic, nigdy z nikim? Że nie chcę, nie dam się nabrać już i nikt mnie nie zainteresuje. Tak? No to żartowałam. Ostatnio Kris zapytał mnie o kolorowanki. Zdziwiłam się, skąd wie? Czyżby zauważył w rowerowym koszyku kredki. Kupiłam sobie ostatnio antystresowe kolorowanki arabeski. Uspokajają mnie. Nie wnikałam, wyjaśniłam mu pokrótce o co chodzi. Spacerowaliśmy wieczorami po plaży, chciałam mu zrobić zdjęcie, ale okręcał się wokół własnej osi, uciekał mi. Nie chciał. A później stanął przez chwilę na brzegu morza i go złapałam, uchwyciłam w kadrze. Done. Mam. Wzięłam kawałek patyka wyrzuconego na brzeg, zaczęłam rysować cyfry na mokrym piasku. Co to? - zapytał. Mój numer telefonu. Zapisał. Done.

***

Wstukuję cyfry numeru jej telefonu, szybko, nim zmyje je fala. Napisała mi je na piasku. Co ja robię? Jutro wyjeżdżamy, to nasz ostatni wspólny wieczór tu. Nie możemy się nagadać. Rano, kiedy czekałem na całą naszą ferajnę, widziałem przez uchylone drzwi do łazienki jak tuszowała rzęsy. Włosy miała tak niedbale spięte klamrą do góry. Boże, jaka ona jest piękna. Biorę butelkę, wylewam z niej resztę wody, zakręcam korek, zgniatam, skręcam ją jakoś w połowie. Nasypuję piasku, tworzę coś na kształt klepsydry. Gośka siedzi na brzegu, na kolanach trzyma te swoje arabeski, obok rozrzucone grube kredki bambino i koloruje. Podbiegam, łapię ją za kolana i wręczam jej swoje dzieło. Co to? Pyta mnie. Klepsydra mówię, będzie odliczała czas do naszego następnego spotkania. I wtedy ona znów wybucha tym niepohamowanym śmiechem.

***

Stawiam na nocnym stoliku tę jego klepsydrę, on pewnie o tym nie wie, ale zabrałam ją ze sobą. Jak stawiam ją na korku, to jest niestabilna i lekko się chwieje, ale podpieram ją książkami. Odmierza czas, do tego co dobre. Czekam, aż zadzwoni. Uświadamiam sobie, że nie wzięłam jego numeru. A co jeśli jednak nie zadzwoni? Co wtedy, czy to koniec? Piasek powoli przesypuje się z góry na dół, przywodzi na myśl wszystkie nadmorskie dźwięki, obrazy, smaki. Trzepoczące skrzydłami mewy, kłujące w stopy połamane muszelki. Gofry z frużeliną jagodową. I te wszystkie kolorowe parawany. Ja właśnie za jednym takim się chowam. Parawanem własnych, tłumionych uczuć. A jeśli wygłupiłam się z tym numerem? Po co mi to było, teraz znów się boję.

***

‘Małgo’ – tak ją zapisałem. Naciskam zieloną słuchawkę naprzemiennie z czerwoną. Brakuje mi odwagi. Tam, nad morzem, życie pachniało i smakowało inaczej. Tu, jest tak normalnie. Są obowiązki. A mnie walnęła w łeb rzeczywistość. Aniela dzwoniła, wraca we wtorek. Czyli za sześć dni. Kaśka, jej siostra wczoraj urodziła. Mam ją odebrać z lotniska. Muszę powiedzieć Gośce o Anieli. Nie wiem dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem. Co ja sobie do cholery wyobrażałem, wakacyjna przygoda? Kris, chłopie, tak się nie robi. Dzwonię.

***

Kiedy na wyświetlaczu widzę nieznany mi numer aż podskakuję z radości. Odchrząkuję i dopiero odbieram. Chcę, żeby mój głos brzmiał ciepło i melodyjnie. W moim brzuchu zamieszkała jakaś bliżej nieznana grupa motyli, które wymownie trzepoczą skrzydłami. Euforia. Umawiamy się w ogrodzie botanicznym, zakładam niebieską sukienkę, taką z zamkiem z przodu, w drobne kwiatki. Na stopy wsuwam sandałki, włosy niedbale rozrzucam na ramiona. Wsiadam na rower, do koszyka wrzucam swój niezbędnik. O, jeszcze kłódka, żebym miała go jak przypiąć. Czy to najprawdziwsza randka? No nie wierzę.

***

Chciałem po nią przyjechać, ale uparła się, że dotrze na rowerze. Żadna kawa, lody, chciała na spacer. Pojechałem chwilę wcześniej, nie chciałem, żeby na mnie czekała. Dobra chłopie, opamiętaj się. Powiesz jej krótko. Realia chłopie, realia. Tak sobie myślałem. A potem przyjechała. Taka piękna. Przypięła ten swój rower do barierki, z koszyka wyjęła małą plecioną, torebkę i woreczek, z czereśniami. Chwyciła je za ogonki, odchyliła włosy i powiesiła je sobie na uszach. Nie wytrzymałem objąłem ją. Spacerowaliśmy tak z dwie godziny.

Ławka. Dobra. Stało się.

- Małgo…
- Taaaa?
- Małgo, bo wiesz. Spuściłem wzrok, Chwyciłem jej obie dłonie, chowając je w swoich. Małgo, ja w przyszłym roku, w czerwcu się żenię. Zacząłem coś gadać bez sensu. Że Aniela, że dziewięć lat, że na wakacjach byłem sam, bo ona u siostry, bo tamta w ciąży, bo wyjechała, bo nie widziałem, bo nie mówiłem, bo nie pytała, jakiś odrealniony bełkot skomlącego psa. I wtedy jej oczy zgasły. Gratuluję powiedziała. Zdjęła z uszu te czereśnie, obgryzła, pestki wypluła za siebie. Przejechała mi dłonią po twarzy, i powiedziała, że musi już iść. Małgo, zawołałem jeszcze. Przyspieszyła kroku, a później już widziałem, jak biegła. Drżały mi dłonie, wyjąłem telefon, zadzwoniłem. Raz, drugi, piąty. Nie odebrała.

***

Z drżeniem rąk odpinałam kłódkę od roweru. Dawno tak szybko nie jechałam, z tamtej drogi nie pamiętam prawie nic. Może poza faktem, że kilka osób po drodze mnie strąbiło. Jechałam nieuważnie, to było takie nieodpowiedzialne, wiem. Wbiegam na trzecie piętro, staję w progu i wybucham niepohamowanym płaczem. Łkam, drżą mi dłonie. Strącam z nocnej szafki tę pieprzoną klepsydrę. Drań, myślę. Wakacyjny uwodziciel. Jak mógł. Dobrze, że przez najbliższe kilka dni wciąż mam urlop. Nie mam ochoty wychodzić z domu. Dzwonię do Poli. Dziś już nie może, ale będzie rano. Nalewam sobie wiśniowej nalewki. Kiedyś czytałam taką książkę ‘ Nalewka zapomnienia.’ Kto wie, może pomoże? Nie pomogło.

***

Tej nocy nie zmrużyłem oka. Liczyłem wszystkie zagniotki na prześcieradle, zamiast baranów. Sam jestem baran. Co ja sobie wyobrażałem? Myślę o niej. Wysłałem jeszcze smsa, nie odpowiedziała. Przymykam na chwilę oczy, widzę te jej piegi. Rzęsy. Neonowe paznokcie i to jak wprawnie zapełnia te swoje kolorowanki. Jak się śmieje, i brudzi swój czubek nosa gofrem. Tylko to już chyba nie ma żadnego znaczenia. Tamten czas, zapach morza. I te szumiące muszelki.

Z Anielą jesteśmy tyle lat. Ona jest taka inna niż Gośka. Muszę zapomnieć, słowo się rzekło. Przecież my się pobieramy. Może nie z wielkiej szaleńczej miłości, ale szanujemy się. Mamy wspólne plany. Tak mi się przynajmniej wydaje.

***

Nie zapominam. Nie potrafię. Aniela wraca, wraca codzienność, przychodzi jesień. Do Małgo dzwonię jeszcze kilkanaście razy. Z przerwami. Nigdy nie odbiera. Na smsy też nie odpowiada. Próbuję przechwycić swoje myśli, nadać im inny tor. Mam na głowie ważne projekty w pracy, budowę domu. Przedślubne przygotowania zabierają cały wolny czas. Aniela jest zaangażowana, ale czy szczęśliwa? Któregoś dnia wyrywa mi się, i ją pytam, Aniela, kochasz mnie? Uśmiechnęła się wtedy. Pozytywnie Cię lubię, odpowiedziała.
Nie wiem skąd we mnie te myśli, ale chyba rzuciłbym to wszystko. Gdyby tylko Gośka się odezwała. Ale ona pewnie już o mnie nie pamięta i ja to szanuję. Muszę. Nie, nie szanuję, kłamię. Wciąż wydzwaniam. Zakochałem się. Ale tego jej nie powiem. Zresztą… Nie odbiera.

***

Klepsydra z butelki ląduję w drewnianej skrzyneczce z napisem memories. Nie mam serca jej wyrzucić. Moje życie przejęła codzienność. Zrzucam w kuchni kartki z kalendarza. I wraz z nimi ciężar z serca. Jesień, zima. Wiosna. Wiele tak do siebie podobnych wieczorów. Wpuszczam powietrze nosem, wypuszczam ustami. Oblizuję słone łzy, przecież zawsze lubiłam sól. Źle sypiam. O 1:22 przygłaszam teledysk Edyty Bartosiewicz, gitarzysta szarpie struny, a mną szarpią nerwy. Obok znów ta wiśniowa nalewka. Kładę palec na zagłębieniu brody. Telefon wibruje raz na jakiś czas, widzę ten nieznany-znany mi już numer. Nie odpowiadam. Nie chcę nikomu mieszać w życiu. Zakochałam się. Ale nigdy się nie przyznam. Zresztą. I tak nie odbieram.

***

Śniła mi się. Tak śmiesznie kopała nogą fale, i mnie wołała… Mówiła to magiczne Kris, i znów przez chwilę czułem się jak nigdy przedtem. W tym śnie byłem taki dumny, że ona jest moja. Budzę się, schodzę na ziemię. Do ślubu pozostało kilka dni. Już nawet do niej nie dzwonię.

***

Skubię pled z frędzlami. Taki w grubą kratę, już chyba takich nie robią. Gdzieś echem w mojej głowie odbija się jego  śmiech, przypominam sobie jak śmiesznie ściskał mi nos, i jak szybko wyczuł fakt, że na stopach mam łaskotki. I jak podsuwałam mu tę ulubioną jajecznicę. Minęło już kilka miesięcy, ciągle się o niego martwię. Myślę, czy zapina pasy, i czy nie rozmawia przez telefon prowadząc. Do jego ślubu pozostało kilka dni. Już nawet do mnie nie dzwoni.

***

Kolejne lato. W tle przygrywa jakaś muzyka. Przez chwilę czuję, że jestem w jakimś filmie, wszystko kręci się na równej taśmie. Na naszym stoliku ląduje kurczak w przyprawach, frytki, surówka i cola. Zdrowe odżywianie poziom level hard. Zawsze lubiłam jeść. Z tyłu słyszę znajomy głos. Kris. Rozmawiają o jakimś projekcie domu i nowym piecu do kotłowni. O jakiejś wymianie oleju i innych codziennych sprawach. Mogę bezkarnie słuchać, bo on mnie wówczas jeszcze nie widzi. Chwilę później się mijamy, podnosi rękę, kiwa mi, odmachuję. Boli. Jednak.

***

Małgo. Nie wierzę. Siedziała za nami. 

***

Wracam do domu. Wskakuję na łóżko, robię trzy koziołki, nakrywam się kołdrą. Biorę lody. I kabanosy. Ląduję przez TV. Nie marzę o projekcie domu. Może tylko o tym, że to moje mieszkanie mogłoby być trochę większe. A w zimie kaloryfer nieco cieplejszy. I lodówka była bardziej cicha. Nie marzę o dolaniu oleju do jakiegoś tam auta. Ale może o tym do głowy. Której znów do niczego nie mam. W pożyczonym czajniku bulgocze woda na herbatę. Po cholerę wyciągam dwa kubki? Znów mi się coś poprzestawiało.

Dostałam swoją dawkę. Te ukradkowe muśnięcia karku, i nieprzespane godziny w nocy. Słowa napisane przez kalkę, które odbiły się trwale w moim sercu. Tym, które teraz wygląda zza krat. Już się chyba nie przeciśnie.

Bezwiednie patrzę w ekran telewizora. W mojej wyobraźni znów pijemy tę herbatę, oglądam jego dłonie, myślę, że mogłabym mu je pokremować, bo on pewnie znów zgubił krem. I, że wtedy mogłam mu położyć poduszkę pod głową, żeby mu było wygodniej.

Dostaję smsa. To on. Nie odpisałam.

***

Wciąż mam jej numer. Otwieram nowa wiadomość i spontanicznie piszę.

‘W MIŁOŚCI NIE MA MIEJSCA NA NIEDOPOWIEDZENIA. SZKODA, ŻE TAK PÓŹNO TO ZROZUMIAŁEM. WYBACZYSZ MI?’

Nie odpisała.

***

Jadę autobusem, przeglądam galerię zdjęć. Otwieram jeden z folderów, Ustka 2013. Kris. Uchwyciłam go wtedy, kiedy tak się wzbraniał. Stoi na brzegu morza, taki mój. Nie, on nigdy nie był mój. Kierowca przygłasza radio, Anna Maria Jopek, w punkt.

‘A gdybyśmy nigdy się nie spotkali, minęli na życia tle… I gdyby nas nic nie łączyło wcale, a wspólny los wahał się…’

Wysłałam mu to jego zdjęcie. Napisałam WYBACZAM.

Wysiadłam na najbliższym przystanku. Skasowałam jego numer. 

Poczułam ulgę. Przecież w miłości nie ma miejsca na niedopowiedzenia…


Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Podobne wpisy

0 komentarze