źródło: www.picjumbo.com
Kalisz. Dworzec. Długa droga do Lublina. Pociąg. Osobowy. Bus. Pośpieszny. Pośpiesznie zamieniam kilka słów z osobami. Próbuję czytać. Nie mogę mieć głowy w dół, bo chce mi się rzygać. Jak kotu po śliwkach. Więc głowa w górę. Zawsze. Czytam. W myślach. Jedyne na co liczę przez ten najbliższy tydzień, to ludzie. Dobrzy. Ogólnie to śliwki lubię. Ale koty chyba nie.
Delegacja. Praca. Brukowana starówka. Stare kamienice,
ciepłe światło latarni. Zimna czeska piwnica i budweiser. Piwo w hektolitrach
wlewane. Nie z chmielu czy jęczmienia. Z Biedronki. W gardło. Bez bólu. Brzmi
jak szyld znanego dentysty. Dziesiątki rozmów. Do nocy. Setki uśmiechów. W
nocy. Kilkanaście serc bijących w jednym rytmie. Udało się. Od rana.
Uśmiecham się. Czuję szczęście w najczystszej postaci. Wyprane
w perwolu. Potrafię. Wciąż. Siedem szybkich dni. Koniec. Końców. Końcówki do
obcięcia. Stało się. Wracam.
Lublin. Dworzec. Dwa bilety do Radomia, poproszę, o drogo a
droga krótka, jak spódniczka Ukrainki z klarnetem w dłoni. Wystarczyłoby na
sylwestra w Nadarzynie. Sukienki. I pieniędzy też. Wagon numer czternaście.
Walizka z rączką, kółka haczące o nierówny chodnik. Prawie pełny przedział,
kulturowy też. Czarnoskóra studentka czyta książkę, raz po raz marze po niej
różowym zakreślaczem. Ja też często marzę. Tam i tu. Ma nadwagę a ja nie, i
dużo biżuterii. Ja mniej. Ale ważnej. Dziękuję. Szczupły chłopak czyta książkę
o coachingu, ruda kobieta je paluszki i wyciera je w chusteczkę. Nawilżaną.
Powietrze jest suche. I gęste. Pada. Mi laptop też. Cholera. Jasna, jak twarz
chłopaka numer dwa. Bez książki.
Do widzenia Lublin. Tęsknię, nim wyjadę.
Kalisz. Dom. Gaszę lampkę. Nocną, nie wina. Choć mam w
lodówce. Różowe. Pół butelki. Gaszę, bo się boję. Pająków. I ciemności. Też.
Mieszkam sama. No tak. Pierwszy raz w życiu. I nie wiem czy potrafię. Ty
mówisz, że to ciężko. Może i ciężko, bo lubię mówić. A nie mam z kim. Poza tym to
poczucie bezpieczeństwa. Gdzieś. Ktoś. Z kimś. Nie mam. Go ja. Jak ta
piosenkarka. ( Po) Czucie. Jak w stopie. Kiedy na niej siedzę zbyt długo.
Znika. A lubię. Siedzieć. I mieć. Bezpieczeństwa pasy. W aucie. Zapinam zawsze.
Ja.
Trzy miesiące, dwie klatki, cztery piętra, jeden pokój. Niby
bez zmian. No ale nie mam piekarnika, a lubię piec. Na przykład kaflowy. I
drożdżowca z kruszonką. Też. I śliwki. No tak.
Niejako spadł mi standard życia. Można by rzec. Na głowę. Na
łeb, na szyję, na wszystko. Czasem chowam ubrania do lodówki, bo stoi obok
szafy. A ja mam alergię. Wczoraj. Bo dziś już nie. Na życie. Lodówka, zimno,
jony srebra, roztocza. Taka sytuacja.
Marzę, nie pisakiem. Głową. O pięknej kuchni. Elektrycznej.
I krześle. Już nie. O, i mikrofala. Jak ta na moich włosach. Bo raczej są
proste. Jak droga. Skądś. Dokądś. Gdzieś.
Za ścianą kłócą się sąsiedzi. Nikt nie lubi krzyków, ja
wiem, dlatego często krzyczę po cichu. Krzyczę brakiem słów które dudnią mi w
uszach, pod batutą najlepszego dyrygenta, jakim jest mój strach. Ćwierćnuty z
taktu moich słów plączą w mojej głowie klucz wiolinowy. Cicho milczę. Mogę
milczeć jeszcze ciszej. O jakieś pół tonu. Więcej nie dam rady. Dobrej. Nikomu.
Ja.
Jest ciemno, zimno, zima kojarzy mi się z oponami. Nie tymi
na brzuchu. Opon nie mam, tamtych i tych i tak nie umiem jeździć. Po śniegu. Leci
top model, mam na sobie top. Modela brak. Za to ja, kulturystka. z Dachau. I
tyle.
Otworzyłabym słoik z ogórkami i zrobiłabym zupę. Ale nie mam
dla kogo. No to herbata. I miód, lipowy, wierzę na słowo, choć słowa znaczą
niewiele. A potem się ciągną. Jak krówki. No więc raczej nie gotuję. Choć
często gotuję. Się. Sobie. Ja.
Bywa, że nienawidzę tego mieszkania i bywa, że uwielbiam. Pamięć
mam wybiórczą, więc zawodzi, jak mnie często ktoś. I nie wiem co z żelazkiem,
mam wizję, że spalę dom. A to jedyne przecież co teraz mam. Sobie. Dla siebie. Ja.
I zgliszcza. A nie chcę. Wyłączyłam. Jednak. Brawo ja.
Rano chcę, żeby był wieczór, wieczorem chcę, żeby było już
rano. Rano chcę znów być sama, wieczorem chcę do ludzi. Mam ochotę na kanapkę,
ale zjem ryżowego wafla. Ryżu nie lubię, ale ten jest preparowany, jak wiele w
życiu kwestii. Do tego serek, gorzki, jak mój dawny adorator. Wsadziłam mu
palec w oko. A teraz to już mu kij. Tam. I tu.
Lubię być ( tu ) , istnieć ( -za ), trwać ( -wy ). Siedzieć
( wygodnie ), wyglądać ( dobrze ), patrzeć ( w przyszłość ). Nie wiem czy lubię
być sama. Nie wiem czy potrafię. Nie wiem, ale jestem. Nie wiem czy mnie to
dotyka, wiem, że mnie to dotyczy. Nie żałuję. Niczego. Decyzji, kroku, odwagi.
Swojej. Ja. Nigdy nie.
Ja. Dzisiaj mówię JA. Moje.
Kiedyś powiem MY. Nasze.
My.
I tyle.
A póki co.
Na parapecie mam przecież te pieprzone gołębie.
Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK