To nie koniec świata.


źródło: www.gratisography.com

Pakuję się. Nie, nie w kłopoty, nie tym razem. W walizkę, nie swoją, pożyczoną. Warto mieć przecież coś pożyczonego. I coś niebieskiego. Więc zabieram spodenki. I coś nowego. No to sukienka. O nie, to nie ta okazja, nieważne. Normalnie, to byłabym w Grecji. Turcji. Albo Egipcie. Wolę nie, bo tam te wszystkie piramidy. Nie egipskie, żywieniowe. Klątwy faraona, dwa razy przez lewe ramię, a ja bym pewnie przez prawe, więc po co. Na takiej plaży to mogę iść i upadnę, jak Alfa Star, a ja jestem omega, jak te kwasy, do życia niezbędna, nie Tobie, i dobrze. Zdarza się.

Więc mówiłam, że jakby było normalnie. Ostatnio jednak nic nie jest normalne, oprócz biletów, bo ulgowe mi nie przysługują. Dziwne, bo ja czuję ulgę. No więc wracając wyjeżdżam, nie tam a tu. 

Nie tak od razu, bo najpierw mierzę. Zazwyczaj wysoko, a teraz to różnie. Metr dwadzieścia. Metr trzydzieści. I metr dziesięć. Miara człowieczeństwa czasem zawodzi, ale ta pięciometrowa nie, a centymetry mają znaczenie. Jeden. Lub dwa. Ja mam na przykład sto sześćdziesiąt, a jak się uczeszę to więcej, więc mam bardzo dużo znaczenia. Dla siebie.

Wypada, trzeba, muszę, powinnam. Jak wypada, to nie dobrze, trzeba zaciskać, wtedy pomaga, jak trzeba to trzeba, nie mówię, że nie muszę, a musze to zdarza się zginąć w moim domu, jak za długo bzyka, powinnam to komunikować wyraźnie. Bo jedynie to mogę. I tyle.

Przede mną długa droga, w perspektywie góry, bo lubię się wspinać i osiągać szczyty. Też. Rozmowa nie zawsze się klei, ale palce tak, od ciastka z bananem. Banany lubię, bez skórki, kiwi też, a inni lubią z, wiem, widziałam. Żyją. Ja też. Reasumując. Wolę bez. Bez przesady.

Jestem.

Na miejscu uśmiechają się dwie czeszki, one po czesku, a ja po polsku. Miałam kiedyś takie czeszki, trampki w sensie, jarmilki, jedną parę i kolejkę elektryczną. I jeszcze czekoladę studencką, z żelkami. A teraz wolę bażanta. Złotego, jak złoty pociąg. Pociąg mam do bażanta, nie ptaka, piwa, więc mogę tankować. I jeszcze lentilki. Lubię.

W zasadzie tankować nie potrafię, bo po co. Dziwnie by było pędzić z dystrybutorem przez miasto. Na tej stacji, stąd - donikąd, gotówka, karta, obojętnie, mnie też, wszystko jest mi ostatnio jedno. Albo drugie. Jak imię którego nie mam, więc jest mi nic. I dobrze. W nocy się kręcę, ale to dlatego, ze śni mi się, ze kopię kogoś po głowie. Choć nie wiem czemu, bo nie próbowałam.

Bywa, że wychodzę jak ślimak ze skorupy, i wtedy jestem zmierzgła. Wówczas nie mów do mnie, bo pokażę rogi. Abo doprawię. Jak ogórkową. Zanim mnie zdepczesz wyślizgnę Ci się z rak. No cóż.

Siedzę na trawie i czuję mrówki. Wszędzie. Nawet w dupie. Ostatnio wiele mam w dupie, więc co sobie będę mrówki żałować. Nabieram zdrojowej wody do kubka. Ostrożnie. W życiu chodzi przecież o to, żeby się nie nabierać. A mnie się zdarza. A jak jest już za wiele, to każdemu się ulewa. Ulewa nie pomaga na włosy a ja myślałam, że jak pada wtedy rosną. Jak włosy po deszczu. Jednak nie.

Czasami jak się źle skręci to można zabłądzić. A potem nawrócić. Sobie. Się. A jak się już tak błądzi, to można dostrzec przepiękne widoki. No te, na przyszłość. Ja widzę. Na przykład.

Przechodzę przez błędne skały, trzymam się kurczowo poręczy. Kiedyś mogłam za wielu poręczyć, teraz już nie. Więc się trzymam i patrzę uważnie pod chude nogi. Krzywe. Jak moje wizje. 

Miła pani mnie pyta jaki mam podkład, a ja mówię, że żaden, bo się nie moczę. I że właściwie to dziś jeszcze nie piłam, bo prowadzę, się, a ona że pytała o twarz. Toleriane teint kolor trzynaście. Jakby co.

Spacerujemy. Ona idzie przodem, a ja tyłem, z tyłu mam chorobę lokomocyjna, więc idę powoli i nie hamuję. I słyszę koguta. Tylko. I lubię słoneczniki, więc mam w wazonie. Patrzeć na nie lubię, nie jeść, nie skubać, (słonecznik, nie koguta), zbyt wiele razy dałam się oskubać, a włosy mi nie odrosną jak popada. A szkoda. Mam obsesję. Nadal.

Wdycham nosem bąbelki z jacuzzi, kręcą, jak te z szampana. Po terminie. Wdycham jod z groty solnej. Podobno sól szkodzi. Lubię. I naświetlam się lampami. Aladyna. I jak zapytasz mnie o czym myślę, to powiem, że o polakach za granicą. I karabinach. Skłamię. Przepraszam.

Wracam. 

I już wiem, że mogę na przykład zasłabnąć na przystanku, czekając na autobus, którym nie jeżdżę. Bo nie ma śniegu. Wiem, że nikt po mnie nie przyjedzie. I, że znów nie ma mi kto wnieść walizki. I dokręcić podstawy od telewizora, bo już mam ale nie oglądam. Więc wnoszę sama. Ciężka. Ciężka sprawa zawsze może stać się lżejszą. Kwestia kalibru. Więc te karabiny to jednak na poważnie. Dokręcam. 

Tam.
Tu i tu.
Bo to wszystko
to nie koniec świata.
 


Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Podobne wpisy

0 komentarze