źródło: www.unsplash.com
Odbieram ją z dworca
PKP. Upalne powietrze wymieszane z gąszczem spalin zamazuje uliczny obraz.
Toczący się miejski gwar, znacznie przekracza dopuszczalne sześćdziesiąt
decybeli. Wchodzimy do niewielkiej kawiarni w centrum miasta. Otwieram ciężkie
drzwi, przepuszczam ją przodem, widzę, jak staje na środku i zaczyna się
nerwowo rozglądać.
- Nie
podoba Ci się tu? – pytam.
-
Podoba, odpowiada cicho. Tylko wiesz, wskazuje wzrokiem na okoliczne
stoliki, tu jest bardzo dużo ludzi. Nie chciałabym, że by ktoś nas
usłyszał. To jest małe miasto, rozumiesz?
-
Chodź, chwyciłam ją za rękę. Udało mi się jeszcze zerknąć na namalowane
kwiaty na szybie. Ciekawe gdzie się kupuje takie farbki?
Wyszłyśmy.
Podobny
powiew gorąca czułam wysiadając na lotnisku w Hurghadzie. Zamykam na chwile
oczy, otwieram, trzy mrugnięcia, zawrót głowy, wracam. Trzymam ją za przegub
dłoni, stajemy na skraju krawężnika, tuż przy czteropasmowej ulicy. Chwytam ją
mocniejszym ruchem i ciągnę w swoją stronę. Przechodzimy w niedozwolonym
miejscu. Przebiegamy właściwie.
-
Pięćset złotych, grozi mi palcem.
- Co? Zerkam
zdziwiona.
- No za przejście,
uśmiecha się nieśmiało. Za przejście w niedozwolonym miejscu. Ale wiesz co, kontynuuje.
Ostatnio tak bardzo wiem, jak smakuje zakazany owoc, że chyba zaczynam się
przyzwyczajać. Do tego smaku. Smaku ryzyka.
***
Przekraczamy
próg prawie pustego lokalu, przybiera tę samą pozycję co przed chwilą. Rozgląda
się nerwowo, wzrok zatrzymuje mimowolnie na kelnerze.
- Czy
tu jest w porządku? Pytam.
- Tak, zawahała się. Przepraszam. Te oczy… No zaraz
Ci wyjaśnię. Usiądźmy tu, dobrze? Wskazuje palcem na mały stolik stojący na
samym końcu sali.
W radiu leci
piosenka, która przywołuje w mojej głowie pewne bardzo dobre chwile. Przenoszę
się na chwilę gdzie indziej, obrazuję sobie siebie wgapiającą się w ekran
telewizora i jego, podającego mi tytuł. Zrozumiał mnie bez słów, dwa serca,
które przez chwile biją w jednym rytmie, żeby stać się jednością. Mimowolna
analiza cząstek szczęścia, których przecież już tak bardzo nie ma... przez jej
głowę przelatują szybkie myśli...
Przed nami lądują dwie
zielone herbaty w dzbankach. Zamawiamy naleśniki na słodko, obok filiżanek w
małym koszyczku kelner kładzie sztućce. Wyjmuje je z niego, i zaczyna układać.
Zerkam na nią nic nie mówiąc, łapie mój wzrok. Przepraszam, mówi. Jestem
perfekcjonistką. Wszystko bym chciała równo. Idealnie. Pod linijkę.
***
Dopiero
po chwili zauważam napis na jej koszulce. Never give up.
-
Wiem. Spuszcza głowę. Ty wiesz ile ja wiem? W teorii…
Kontynuuje.
- Nie
zdałam, wyciąga elektronicznego papierosa. Myślisz, że mogę?
Wzruszam
ramionami.
-
Trzecie podejście. Uśmiecha się. Za tydzień jadę znowu. Tylko po co?
Zadaje pytanie i odpowiada sobie na nie sama. Wiem, że nie zdam, mówi i
wypuszcza z ust sporą porcję dymu.
***
- Miał
ogromne, niebieskie oczy, zaczyna opowiadać. Minęło sporo czasu, ale
dokładnie pamiętam tamto wrażenie, które wówczas odniosłam, jakby to było dziś.
Ten kelner, wskazuje lekko głową. Ja się mu przyglądałam. Bo on ma je
właśnie takie podobne… Milknie na chwile. Pamiętam też, że tamtego dnia
miałam wełnianą spódniczkę, która strasznie gryzła.
Odruchowo
podrapałam się po nodze.
-
Skupił na sobie całą moją uwagę, chociaż nawet na mnie nie spojrzał. Tłumaczył
coś jakiemuś innemu wykładowcy. Ja powinnam wyjść z tej sali, ale było mi tak
jakoś wiesz… no jakoś nie po drodze. W końcu zmuszono mnie do wyjścia. Skarcono
wzrokiem, i zmuszono mnie do pójścia dalej. Wiesz, sesja to jednak młyn. Ja
byłam wówczas na początku zabawy z uczelnią... Wymieszało się wszystko, ale
oczy pamiętałam. Trudno jednak było go spotkać. Każdego weekendu jadąc na
uczelnię, liczyłam, że go zobaczę. Wszystko jakby przygasało przez kolejne
tygodnie. A później, przypadkiem… no w sumie nie zupełnie przypadkiem, odkryłam
kim on jest i jak się nazywa. Był niewiele starszy ode mnie, tak mi się
przynajmniej wydawało. Kończył się pierwszy semestr i nie miał zajęć z moją
grupą. Nie miałam nawet jak do niego zagadać. No bo co miałam zrobić?
"Hej, masz piękne oczy, czy mogę Cię poznać?".
-
Wyjechałam na narty, żeby trochę odetchnąć. Po feriach wróciłam na uczelnię.
Spóźniłam się na pierwszy wykład, nie zdążyłam wydrukować planu zajęć. Wchodzę.
Patrzę. On. Potem coś razem rozwiązywaliśmy, wspólnie, w grupie i ja coś z tego
co on mówił zrozumiałam więcej. No wiesz, niż moi znajomi. Pytał, czy
zechciałabym pomóc wraz z nim reszcie grupy. Pomogłam, bo to naturalne, prawda?
Zapytałam go wówczas, gdzie mam się stawić. Odpowiedział takim oficjalnym
tonem: "z windy na lewo, potem w prawo i drzwi na lewo. Stań i powiedz:
oto jestem!"
- Co
zrobiłam? Zamyśla się. Wpadłam i powiedziałam "No to jestem!".
A potem straciłam rezon.
Kilka
słów, zdań, tłumaczeń. Chciałam tak pokazać, że ja wiem, że potrafię. Doskonale
wiedziałam, po co tam przyszłam.
Tłu-ma-czyć. Wiesz, bierze głęboki wdech,
ja jestem z dość konserwatywnej rodziny. Na studia szłam się uczyć. Miałam być
daleka od flirtów. Romansów. Po zajęciach zostaliśmy chwilę sami, a później… a
później już jakoś się potoczyło…
Słuchałam
dalej.
- Jego
zajęcia zawsze odbywały się w jednej sali. Podarowałam mu takiego różowego
słonia z porcelany, Dałam mu na imię Amanda. Chciałam, żeby go trzymał na swoim
biurku. Trzymał.
To
jest takie dziwne uczucie. Jednocześnie byłam zauroczona i świadoma tego kim
jestem - perfekcjonistką z zapędami na bycie kujonem, kobietą, którą
skrzywdzono poczuciem winy wobec świata, bo jest za mądra, za bystra, zbyt
samodzielna. Pamiętam jak dziś, że tłumaczyłam mu, że jestem toksyczna, ze to
skomplikowane i chyba nie dam rady. Wiesz, że to się nie uda. Nie wiem skąd się
brały u mnie te słowa. To było silniejsze ode mnie. Może mam, co chciałam?
Milknie
na chwilę. Sięga po torebkę, wyjmuje telefon, zerka z tęsknotą i chowa go
powrotem. Wybacz, uśmiecha się. Czasem mam wrażenie, że coś mi wibruje w
torebce… jak kiedyś… nieważne. Gani samą siebie.
- Nie odpuścił. Wiesz, to było cudowne. Nauczył mnie mojej
własnej wartości. W tym był mistrzem.
Tak
samo jak moje głupie serce było mistrzem w znajdowaniu wymówek. Bo wiesz, jest
jedno ale. On miał narzeczoną. To znaczy, miał to dobre słowo, czas przeszły,
bo ją zostawił podobno chwilkę po tym jak się poznaliśmy. To była wersja dla
mnie. Bo tak naprawdę, to byłam tą drugą. Najpierw nieświadomie. A później już
zupełnie. Dziwisz się pewnie, co? Pyta i nie czeka na odpowiedź. Z bólem
podkreślałam, że nie potrafię się dzielić. Traciłam samą siebie, krzyczałam i
robiłam awantury. Wykłóciłam to. Wiesz co jest najzabawniejsze? On bardzo
chciał nas ze sobą poznać i nie rozumiał mojej agresji na takie wzmianki. Byłam
głupia razem z moim sercem. Wierzyłam, że jakoś to będzie. Że to się układa, że
kocham. Jedyne co było prawdziwe, to fakt, że kochałam. Bo chyba nadal kocham.
Nadal…
Spędziłam
z nim cudowny czas. Zaryzykuję stwierdzenie, że jeden z lepszych okresów w moim
życiu. Było tak… bajkowo? Czemu ja nie przewidziałam, że bajki różnie się
kończą? Dostawałam kwiaty. Jedyne co mnie zastanawiało, to, to, że wciąż dużo
mówił o niej. Wiesz, niekoniecznie dobrze. Ale sporo. A to w kontekście
majówki. A to Wielkanocy. Milczałam. Bolało, wiesz. Nie wiem, czy jego słowa.
Czy moje gryzienie się w język.
Chcesz
wiedzieć co było dalej? Nie, nie będzie happy endu…
-
Straciłam siły. Znasz ten moment? Jak się robi źle, to masz siłę. Ale każdy ma
swoje granice. Ja też. Rozstaliśmy się, bo nie chciałam być cały czas na drugim
planie. Bo ja miałam prawo być z nim tylko wtedy, gdy podporządkowywałam swoje
plany pod niego. Wybrałam siebie, zranioną i rozżaloną. Ale jednak siebie. Tak
mi się przynajmniej wydawało. Bo moje głupie serce nawet po zerwaniu otworzyło
drzwi. Dało się obić mocniej. Wykorzystał to. Obiecywał, że będzie. Obiecywał i
zawodził. Godziłam się na tę byle jakość, wydawało mi się, że jest lepsza, niż
nic. Dawałam się zwieść pozornemu, złudnemu, łapanemu szczęściu. A później na
dobre powiedziałam dość. I nie złamałam się. A jemu pasowała moja rola
kochanki. Powiedział mi kiedyś w rozmowie telefonicznej, kiedy kolejny raz
odmówiłam spotkania, że pożałuję. Długo nie musiałam czekać.
Przeprasza
mnie na chwilę i wychodzi do toalety.
-
Przyszedł czas zaliczeń. Jestem pilną studentką byłam dobrze przygotowana.
Oblał mnie. Raz. Potem drugi. Teraz trzeci. Wiem, że się mści. Ale za co,
powiedz? Że nie pasował mi układ trójkąta? Teraz są wakacje, upija łyk herbaty.
Ale wiem, że zaraz muszę wrócić na uczelnię. Wiem, że muszę to zaliczyć. Jak?
Nie wiem jak… Jakkolwiek, mówi.
-
Wiesz co jest najgorsze? Pyta. To okropne poczucie niemocy wobec samej
siebie. Jednak jakoś da się z takim bólem żyć. Rzadko dopuszczany do głosu
rozum jednak wypatruje na horyzoncie kogoś, kto by przyszedł, poskładał głupie
serce i odwrócił jego spojrzenie od tęsknoty w stronę chociażby wdzięczności.
Bo kolejne wielkie uczucie serca, raczej rozpocznie się od wdzięczności, gdy
kiedyś rano nie będzie nic boleć tępym, surowym bólem.
-
Zapomniałam o najważniejszym. Uśmiecha się smutno. Znalazł sobie inną
kobietę na roku. Zapomniał, że kochał, a ja nie zapomniałam. Dałam się
wykorzystać. I głupie serce stoi i czeka, na odrobinę uwagi. Bo kocha, bo
tęskni, chociaż jest zranione. Głupie to, nie?
-
Zaliczysz. Mówię jej. Najwyżej się odwołasz. Nie wiem. Musi być przecież jakiś
sposób.
-
Zaliczę? Wybucha śmiechem. Wiesz, że to jest w gruncie rzeczy
najmniejszy problem? Odgarnia włosy, przysuwa się bliżej mnie, ogląda przez
ramię, jakby chciała się upewnić, że nikt jej nie słyszy.
- Byłam tam. W tej
sali. Jego sali. Patrzył na mnie chłodnym wzrokiem. Nie zdałam tego egzaminu. Z
biurka zerkał na mnie ten różowy słoń, którego mu podarowałam. Amanda. Rozpromienia
się. Między mną a nią była tylko jedna zasadnicza różnica…
- Jaka? pytam.
- Ona miała trąbę w
górze. A ja nos na kwintę. A mimo to… zamyśla się. No ja bym mu przecież
wybaczyła… Rozumiesz, no nie?
No nie.
Chyba.
Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK
0 komentarze