źródło: www.wallpaperswide.com
Sabina ma dwadzieścia osiem lat. Marek nazywa ją Bunia, choć ona sama z bohaterką bajki o gumisiach ma niewiele wspólnego. Włosy ma rude jak Hogata, burza loków z charakterystycznym skrętem a’la niewolnica Isaura. Marek, zwany przez Sabinę Mareczkiem, trzydziestosześcioletni wdowiec. Kiedy się poznajemy są już parą od dobrych kilku lat. Sabina często włącza wycieraczki na oczach. Mimo to uparcie zerka na promienie, które się przebijają tuż za horyzontem. I idzie w tę stronę. Stronę światła. Podobno.
Marzec 2014.
- Wróciłam do domu autobusem, wiesz. Ja autobusem. Ja!!! Nigdy tak nie miałam. Zostawiłam auto pod
gabinetem, kupiłam taką dwusetkę pigwówki, bo tam obok był sklep, galeria alkoholi, ty rozumiesz? Galeria to
mi się zawsze kojarzyła z jakimiś dziełami sztuki, ale tam powiem ci faktycznie
niezłe eksponaty. I elementy. Przed i pod sklepem. Pokiwała głową. Więc wzięłam ten kawałek szkła z naklejką, który
miał mi przynieść ulgę. I poszłam na planty, tam obok, zajęłam czyjś teren. Nawet
mnie obserwowali, bo wiesz, wyglądałam jak pierrot. Blada twarz i czarne smugi. Eh, wzięła głęboki wdech. Usiadłam na
ławce, i jak taki żul wypiłam to. Jednym haustem. Ja wiem, że to nie rozwiązanie, popłynęły jej łzy. Ale mała, słuchaj, ja
już nie mam siły… Mieliśmy już trzy inseminacje. Trzy. Władowali mi rurki przez
pępek, otwory jakieś robili, grzebali, żeby te cholerne pęcherzyki pękały i
nic, niedrożne jajowody, dziękujemy, do widzenia. Po kilku miesiącach znów
sprawdzali mi tą drożność, i znów źle. Nafaszerowali mnie hormonami,
stymulacja, kontrole owulacji, setki badań. Zostaje nam chyba In vitro. Wiesz,
ja bardzo chcę.
- A Marek?
- No wiesz! Co to za pytanie! Marek też!
***
Wrzesień 2014.
- Palant jeden, szlochała
nad pucharkiem z lodami, mieszając w nim waflową rurką. Kłamca i oszust. Gapiła się bezwiednie na duże zdjęcie Audrey
Hepburn. Jak mógł. Podałam jej chusteczki.
Od początku mogłam się tego spodziewać. Ja nawet nie wiem tak do końca co
się stało z tą jego pierwszą żoną. Tyle, że wiem, że nie żyje. Że rak jajnika,
ale on i jego rodzice milczą w tym temacie. Wiesz, już sam fakt, że on mi o tym
powiedział po pół roku naszej znajomości. Pół roku! Ja już wtedy byłam
zakochana, to było takie nieuczciwe, nigdy bym nie weszła w ten układ. Nigdy.
Do ostatniej chwili udawał, i to z kim! Ty wiesz, ja jej ostatnio nawet
mówiłam, że Marek tak znika, że może mnie zdradza. I się nawet śmiałam a ona
razem ze mną. I wiesz co, ona mnie nawet przytuliła w tym klubie, powiedziała,
ze jestem głupia, że tak myślę. I postawiła mi drinka. Chyba wezmę jeszcze
szarlotkę, wydmuchała nos. Chcesz? Pokręciłam głową. Cichy skurwesyn, umazała się bitą śmietaną, mówił, że
pracuje do późna. Faktury wystawia. A on z nią toczył nocne rozmowy. Odsuwał
się, wiesz, nawet czułam, ale udawałam, że nic się nie dzieje. Nawet znalazłam te
perfumy w szafce, myślałam, że dla mnie, ale nie dostałam. Zamiotłam sprawę pod
dywan, udawałam, że nie ma tematu. A temat był. I ma na imię Zosia.
Relacjonowała mi każdą kłótnię. Stan przedwojenny. Zakręty,
pojawiające się bez ostrzeżenia.
- Nie wiem co nas zgubiło. Nie wiem. Widziałam, że coś go
dręczy. Upychał po szafkach coraz więcej butelek od piwa. Palił coraz więcej
papierosów. Znikał. Mówił, że praca. Wiesz, ile kosztują starania o dziecko? Westchnęła. Nie wiesz, co ja gadam skąd
masz do cholery wiedzieć. Ja ci powiem ile. Dużo. Wiesz ile to jest dużo? Chłonęłam
jak gąbka każdy nowy pomysł lekarzy, a mam wrażenie, że po prostu ze mnie
wyciskano. Ile się da.
***
Luty 2015.
- Mała, odwołuję nasz wieczór, nie pogniewasz się? Jadę z
Anką w góry, no tak, dziś, na weekend tylko, zadzwonię, nie siedź w domu,
dobra? Bo będzie mi przykro.
***
Na wyświetlaczu zobaczyłam pięć nieodebranych połączeń. I jednego
sms-a. SABINA. Imię wstukane dużymi literami, zupełnie nie wiem dlaczego. „Mała,
próbuję włączyć przycisk awaryjnego otwierania drzwi przez szybkę. Czyli znów
alarm. Czyli ratunku. Oddzwoń, błagam”.
Najpierw się uśmiecham, ciekawe co znów zmajstrowała. Znam
przecież jej metafory na wylot. Znów jest w jakiejś emocjonalnej pułapce. Trwa
wybieranie numeru…
- Wróciłaś?
- Nie, chaotyczny głos,
wracam. Spotkasz się ze mną wieczorem? Mam tego dosyć, wszystko jej pokażę,
wierz mi, wszystko, do ostatniego słowa, przyśpieszała
z każdym wypowiedzianym wyrazem. Słowa wystrzeliwane z impetem karabinu maszynowego. Ja jeszcze zadzwonię, ale ty nic
nie planuj. Muszę, pogadać, rozumiesz, no, wiem, że rozumiesz, w kontakcie. Rozłączyła się.
***
Przymrużyła jedno oko, do drugiego przyłożyła obie dłonie,
każdą układając w literkę „C”, tworzyła
nimi coś na kształt aparatu.
Pstryk.
- Co robisz?
- Chwile. Łapię chwile. Pstryk. Tak fajnie odstaje Ci ten
kosmyk na czubku głowy, uśmiechnęła się. Wiesz,
Marek dzwonił do mnie kilka razy. Nawet
nie byłam zaskoczona. Zobaczył na fejsie, że wyjechałam, bo wiesz,
widziałaś, wrzuciłam fotki. Sms-y pisał, no wiesz, banały, że się pomylił, że
pogadamy jak wrócę. I wiesz, zaśmiała się,
ja mu uwierzyłam. Ale oczywiście już się nie odzywa. Przewróciła oczami.
To nie koniec. Zadzwoniłam do niej, no do Zosi,
jesteśmy umówione.
- Co?
Spojrzała na zegarek.
No w sumie, to za chwilę, to lecę. Wrócę, tu. Uśmiech.
***
- Poszłyśmy na wino, opowiadała,
pokazałam jej każdego sms-a. Każdego. Niech wie, jaki jest Mareczek. Pokazałam
jej listę połączeń, o patrz, wskazała na
wyświetlacz telefonu, widzisz? Dzwonił do mnie w swoje urodziny o pierwszej
w nocy. Jak wracał od niej.
- Na wino?
- Noo. Na trzeźwo by nie ogarnęła, coś ty. I wiesz, co,
umówiłyśmy się, to znaczy ona z nim, pod muzeum. A ja miałam podejść po chwili.
Podeszłam, i zapytałam nadal tęsknisz
kotku, czy już ci przeszło? Była wyraźnie rozbawiona. I wiesz co zrobił
Mareczek? Uciekł. A ona mnie tu przywiozła. No nie patrz, tak, no tu do ciebie.
Nieeee, odpowiedziała, na mój wzrok.
Nie prowadziła po alkoholu. Bo wiesz. Przyjechała z koleżanką. Taka cwana.
***
Kwiecień 2015.
Patrzy na mnie i się uśmiecha.
- Widzisz? Słyszysz?
Widzę, słyszę, siedzi naprzeciwko mnie, przygryza kostki,
gałki oczu przesuwają jej się bliżej nosa, unosi lekko brodę. Siedzimy i
sączymy mohito, pod kojące dźwięki Mashmish, mrucząca, kołysząca atmosfera.
Przez chwilę robi się zupełnie cicho, Sabina zastyga na chwilę, a ja mówię wiem.
- Skąd wiesz?
- Uwielbiam układać puzzle w jedną całość. Element po
elemencie. Spojrzałam za okno, padało.
- Chyba się znów rozpędziłam z tym wszystkim. Muszę nabrać
dystansu. Ale wiesz co? Spróbujemy. Pogłaskała
mnie po dłoni. Nie potępiasz mnie, prawda? To była wariacka decyzja. Wiem,
że już nigdy nie będzie tak, jak dawniej. Ciężko mi, ale dobrze. Więc może
powoli. Mała, ty zawsze lubiłaś słowo powoli, prawda?
- Prawda.
***
Lipiec 2015.
Nakrywam ramiona kołdrą, mieszam słomką w wodzie z cytryną,
topią mi się kostki lodu, tworzą się dziurki w ich środku, przypominają mi
mrożone kalmary. Myślę o tych wszystkich wbijanych przez codzienność drzazgach.
Gdzieś tam nasłuchuję czyichś kroków na klatce, klaksonów na ulicy, głosów
przebijających się przez gwar rozmów. Zerkam za okno, pada, myślę mimowolnie o Sabinie,
o jej miłosnym tornadzie, determinacji, wyborach, decyzjach. Wyhodowaniu w sobie
poczucia siły. Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk smsa.
SABINA.
Kawałek plastiku, dwie kreski, trzy słowa.
„Dumna przyszła mama”.