Powoli.


źródło: www.unsplash.com

Mówisz mi „waham się”… A wiesz? Ja też. Ruchem jednostajnym prostoliniowym, choć kiepsko znam jego definicję. Ty pewnie nie. Ruchu jednostajnego nie znam, w prostej linii też nie… nie znam, choć znam ruch wahadła na ścianie. Taki czarny zegar i dwa złote konie na górze. Zegara nie ma, tamten czas minął bezpowrotnie wraz z nijakim kolorem ściany. Ściany, która później powstała. A teraz ten zegar leży pod oknem w kartonie. Wiesz, wyrzucić szkoda. Sentyment. Ale wiesz co? Każdego szkoda. No nawet zegara. 

Zegar jest ważny, wiesz? Odmierza czas, do tego co istotne i pożądane. Dni. Lata. Godziny. Godzinę mam w aucie do tyłu, przestawić nie umiem. No dajmy na to jest szósta, mimo siódmej. Wolałabym siódmą, to taka szczęśliwa liczba. Coś jak siedem życzeń. A ja miałam tylko jedno, no dasz wiarę?

Wyjęłabym go, no zegar w sensie, ale boję się, że w tym kartonie jest pajęczyna. Wiesz, taka cienka nitka, a na niej pająk. A ja boję się wpaść w jej sidła i znów zapętlić. Boję się wpaść w pajęczynę własnych myśli, od których przecież uciekam. Choć jeśli będzie, to mogę go złapać i zabić. Rozmazać i zapomnieć, ze był. Tylko wiesz, ten strach już pozostanie. Pozostanie sumą moich wszystkich strachów.

Kiedyś się bałam, że znajdę pająka w łazience. I wiesz był, za koszem na pranie. Pranie mózgu funduję sobie regularnie. A później źle wiruję, albo zmiękczam lanoliną fakty które są przecież sztywne. I wykrochmalone. Góra prania. Góra zawiodła tych na Titanicu, a Ty byłeś moim guru. Wiesz, popsikałam go lakierem. Takim do włosów. No tego pająka, podkulił nogi, próbował uciekać. Ale te mikrocząsteczki sprawiły, że kulił się w sobie. Jak ja wczoraj w wannie. Zabójstwo nie jest takie złe. Wiesz, ja wiem co to samozagłada. A jego pokonał zwykły lakier. I mój japonek. Zawsze miałam problem z tamtą częścią świata. Nie przemawiają do mnie skośne oczy. Do pająka też nie.

Budziłam się powoli, choć obudzić powinnam się szybko. I już dawno. Słońce bawiło się moją ścianą, malowało trapez równoramienny, czy taki istnieje? Idealnie równe boki, kiepska jestem z matematyki no boki zrywać. Rachunki mi idą kiepsko, ale czas na rachunek sumienia. Ramiona mam równe, choć łopatki wystają. A z przodu żebra, w tym jedno zgięte. Ale Ty mnie już nie zagniesz.

Ten trapez ze ściany stopniowo znikał. Był kwadratem, a później trójkątem. Prostokątnym, tym wprost z twierdzenia Pitagorasa. Może jednak nie jestem taka kiepska z tej geometrii. Jakoś ostatnio nieźle potrafię liczyć, wyliczać, obliczać. Wiesz, szczególnie na siebie. Nawet tworzę całkiem nowe pole. No Tobie, wiesz. Do popisu. 

Uważasz, że jestem gwiazdą. Ze spalonego teatru. Teatralnym ruchem odganiam od siebie filmową scenerię. Kiedyś myślałam, że w gwiazdy można patrzeć tylko na filmach. No wiesz, tych co to auta i kino takie na dworze. Że Ameryka, te sprawy. A ja teraz wiem, że w gwiazdy można patrzeć realnie. Wielki wóz, mały wóz, radiowóz. W końcu sky is no the limit. Limit, jak na punkty karne. Ty u mnie już nie zapunktujesz. To skrajnie niemożliwe.

Nigdy nie przepadałam za T Love. Muniek jest dziwny i te jego ciemne okulary. Ja ostatnio patrzę tylko przez różowe. Choć to takie infantylne. I ta dziecięcość w dziwnych marzeniach. O spacerze w deszczu, i siedzeniu na pomoście. I zoo. Wiesz, zoo koniecznie. Zoo, bo wiesz. Podobno jestem małpą. Więc wracając, Muńka nie lubiłam. Ale teraz lubię bardzo. Oh yeah! Chcę Ci powiedzieć I love you, I love you, I love you, I love you, bo wiesz. Bo życie cudem jest. Tu już De Su i choć też, nie przepadałam to jedno podgłoszenie mi wystarczyło. Jedno polecenie słuchaj Muńka, a ja pod uwagę biorę, co ktoś mówi, i choć nie zawsze słucham, to słyszę. Więc słuchałam. Głośno teraz myślę a wtedy głośno biło serce. W pewnym rytmie. Rytmie kręcących się kół. Koło się zamyka. No wiesz, taka sytuacja.

Wiesz jak to jest z marzeniami? Piasek prawie żółty, coś na kształt plaży. Kilka zbitych desek, coś jakby molo, opera leśna, Sopot. Leśne było tylko otoczenie, i deski z lasu, i nierówne ich końce pomazane białą farbą. Ale ja czułam się jak na najpiękniejszym koncercie. Monodramie. Słońce odbijające się o taflę wody, głęboką podobno na trzy metry…  głęboko, pływać nie umiem ale już się nie boję. Bo już nie utonę. Stopy których nie można zamoczyć, bo buty, bo zimno, bo prawie się udało. I jeszcze te huśtawki, na które tak czekam. Wiesz, nie te nastroju. Nie, że PMS, znaczy kurwica, bo okres. Okres to, to mam dobry dla siebie. Tak myślę.

I choć może, widziałam morze, morze moich łez, choć wolę morze gwiazd, nie koniecznie z Ameryki. Tych przy jeziorze, wiesz, jezioro, świerki, sosny, nie wiem brzozy? Odarte z kory, tak, że widać sęki. Sęk w tym, że ja już za dużo widzieć nie chcę. Sęk w tym, że moje korzenie się wyrywają. Długo tkwiły za głęboko, za mocno, a jednak nietrwale. Podmyte średnim sztormem wyszły na wierzch. Na jaw. Jak te fakty, co to nie miały mnie zaskoczyć. Fakt jest taki, że palce splecione, tylko uścisk już nie ten.

Mam takie ulubione słowo POWOLI. 
POWOLI, bo wiesz, zwolnij, dziesięć ratuje życie.
Slow motion.
Więc zwalniam.
Bo jeśli dziesięć ratuje życie, to zmarnować nie chcę.
Kolejnych dziesięciu lat.


Podobne wpisy

0 komentarze