Na chwilę.


źródło : www:gratisography.com

Zapamiętałam dokładnie odgłos płyty „sidi” wsuwanej palcem wskazującym do samochodowego radia. Klik. Spokojny takt muzyki komponujący się równolegle z moimi myślami. Rozświetlającą się wewnętrzna przestrzeń. Zapamiętałam dokładnie drogę wymagającą kapitalnego remontu. Wielokrotnie połataną. Tak dobrze mi znaną, pokonywaną niejednokrotnie rowerem. Przegubowym autobusem miejskiej linii.  Autobusem w kolorze biało-czerwonym. A później niebiesko - żółtym. Lub żółto -  niebieskim. Drogę prowadząca nad okoliczny zalew, nazywany też bardzo często jeziorem. Słoneczne popołudnie. Przebijające się pierwsze źdźbła trawy wyciskały łzy, więc rozedrgane emocje łatwo było zrzucić na moją przyjaciółkę alergię. Myślałam o chwilach, które dotarły do mnie, kiedy stałam na tarasie, opierając się o brązową barierkę. Myślałam o autostradzie do nieba po której wówczas pchana endorfinami  w niezliczonej ilości podążałam ku górze. Wracałyśmy ze spaceru, głośniki nie zakłócone żadnym szumem. Szum tworzyłam ja bawiąc się w zamykanie i otwieranie szyby. Wiatr wpadał i wypadał, łaskotał przyjemnie, kotłował dźwięki tuż przed granicą miasta. Dojeżdżałyśmy do małego ronda, zawsze źle znoszę kręcenie się w kółko. Objechałyśmy dwa razy, a Rubik psalmem z bukietem konwalii wymownie pytał „co to jest miłość, czy to uśmiech z mojego lustra, co to jest miłość, czy to usta czy dłonie twe…”.

***

Zapamiętałam dokładnie dźwięk zamykanych drzwi. I lekko odsuwanego minimalnie do tyłu fotela, bo strasznie nie lubię siedzieć zbyt blisko. Noc. Miałam ochotę pobawić się w zamykanie i otwieranie szyby. Żeby poczuć ten znany szum wpuszczania i wypuszczania powietrza. Tej zabawy w łaskotanie czoła lekkim podmuchem, tańca włosów i wyciągania opuszków palców przez wąską szczelinę szyby, pomachanie nimi, złapanie wirujących cząsteczek w palce. Klik. Zasunięta. Znałam to miejsce. Uśmiech. W głowie melodię wygrywała ta myśl, wolniej, proszę, chcę zatrzymać chwilę. I ta wypowiedziana, jakoś chyba szeptem, że zawsze w lesie boję się zwierzyny leśnej, która może niespodziewanie wybiec na drogę. Dojeżdżaliśmy do małego ronda, zawsze źle znoszę kręcenie się w kółko. Znów ta sama połatana wielokrotnie droga i to chwilowe jechanie środkiem, naprzemiennie lewą stroną i powrót na prawą. Prędkość nieograniczona przy ograniczonych myślach. Oczy szeroko otwarte, słowa tak wymowne i nieodzowny żal, że nie mam dyktafonu, żeby je sobie nagrać i zostawić. Nieudolnie nagrywane w głowie, odtwarzanie na replayu niezliczoną ilość razy. Ellie Goulding  śpiewała  „Touch me like you do, to-to-touch me like you do, What are you waiting for?” Ryzykowne balansowanie na krawędzi dysonansu poznawczego dnia i nocy.

Więc na co czekasz…?

„zatrzymaj się na chwile…”

***

- Magdalena?
- No?
- Pies nie oddycha…

Szybki bieg. Drżąca ręka wybierająca numer telefonu weterynarza w środku nocy. Magda, od Franka z tej strony, nie oddycha, dobrze, jedziemy. Zrzucana w pośpiechu piżama, zakładane buty, padający chyba deszcz, październik, perspektywa patrzenia za okno z mojego łóżka, z którego obserwowałam zawalony świat, który miał mi za kilka minut dać wyrok, że straciłam przyjaciela. Kto by się na to godził, no kto. Trzydzieści kilo futra niesione do auta, wyzwalające nieprzyjemny już zapach. Różowy bandaż na jego łapce, pod nim wenflon, moja ręka na jego uszach, już dobrze, zaraz będziemy. Weterynarz wbiegający do lecznicy, jedno „przykro mi”, jedno „mogę go tu zostawić”, jedno „3,20 za kilogram utylizacji”, jedno „nie mam dzisiaj pieniędzy, nie wzięłam nawet torebki”, jedna wycena przyjaciela w kilogramach. Wyjście z lecznicy, sms do „niego”, niech wie, przecież to był „nasz” pies, mimo, iż „nas” już nie było.  Zaciśnięte pięści, i wycie do gwiazd, bo kto by się godził na utratę przyjaciela, no kto? Coś mnie cholernie uwierało w bucie, kurwa, zdjęłam go. Kot mi wrzucił ołówek. 

***

- Magdalena!
- No?
- Śniadanie…

Rześkie powietrze przenikało mi po bosych stopach, naciągnęłam na ich czubki piżamę. Spałam w łóżku nie swoim, stojącym w miejscu, w którym kiedyś stało moje. Chłonęłam dźwięk rozsuwanych przez sąsiadów rolet. Dźwięki szumiącego domofonu. Kurwa mać rzucone przez któregoś z przechodniów. Leżałam w miejscu z którego oglądałam świat przez większość życia. Tyle się zmieniło. Kiedyś za tym oknem słychać było stukot  stóp biegających dzieciaków. Odgłos wody wylewanej z impetem z wiader, butelek i pistoletów na wodę. Teraz słychać stukot opadających deszczowych kropel. I wibrację telefonu. W powietrzu unosił się cytrynowy zapach. Po prawej stronie stała niska szklanka z niedopitym cin cinem, w którym zamaszyście mieszałam poprzedniego wieczoru zieloną słomką, wyciskając ile się da. Z każdej cząsteczki minionych godzin.

***

Oglądam teledysk z Fryderyków 2010, obserwując wzruszenie Justyny Steczkowskiej…

„Wracam do domu, od tylu lat, wciąż po kryjomu, przed wschodem dnia, wiem, że czekałeś, aż powiem tak, wracam do domu, ostatni raz… (…)”

Uderzam bez końca w ten klawisz spacji, mając to nieodzowne wrażenie, że moje życie to były same odstępy… Odstępy od – do. Z wieloma odstępami więc pędzę przez te miejsca, które wzbudzają we mnie tak wyjątkowe emocje. Łapię w siatkę na motyle takie punkty, które nieodłącznie generują moje ciepłe myśli. Dążę do źródła oazy, która wyzwoli to co ukryte. Odtworzę niczym kasetę VHS momenty złapane mimowolnie, które mimo dłuższego minionego czasu kotłują się w głowie. 

Bez względu na moje wszystkie mniej i bardziej ważne decyzje.

Zawsze już będzie ta połatana droga, która zawsze mnie będzie chwytała za serce w tym jednym konkretnym miejscu. Zawsze już będzie perspektywa patrzenia za okno z miejsca, z którym mnie tyle łączy. Zawsze będzie ta różność myśli których doświadczyłam w jednym konkretnym miejscu. 

***

Nie wierzę w przypadki. Ale wierzę w zrządzenia losu. W historie…

I choć może ukryję się na bezludnej wyspie, żeby tęsknic do ludzi. 
I chwil. 

I mimo iż, znajdę się w miejscu bez powrotu…

To… Kiedyś… Znów…

Wrócę do miejsc które wzruszą mnie jeszcze tysiąc razy…

Bo… Lubię wracać tam…



Podobne wpisy

0 komentarze