źródło: www.unsplash.com
Jest i on! Jest Jonasz! Dziś Jonasz maluje słowem. Kto jeszcze nie zna Jonasza klika i poznaje Jonasza tu: Jonasz.
***
***
W gawrze poruszenie, bo wstałem. Nie przez samo wstanie, które tradycyjnie było
potyczką z budzikiem, grą na czas, kto kogo wyprowadzi w las. Zawsze można
wyłączyć funkcję drzemki, ale bez zabawy w karnawale zostaje już tylko ręka w nocniku.
Pytanie od publiczności:
- Jak masz na imię?
- Jonasz.
- Żałosnyś, Jonaszu!
Zima zdecydowanie za długo trwa, Vivaldi już dawno zapętliłby się w kakofonii, a zaleganie w okolicach łóżka poczęło być rzeczą najzwyczajniej nudną, niemniej przyjemność z tego czerpana jest wartością dodaną. Więc wstałem i postanowiłem podarować sobie sporo ruchu i atrakcji. Nie wiedziałem, że to miała być niespodzianka. Przemarsz do kibla odbył się standardowo, w kiblu wszystko szło zgodnie z procedurami, ale nie do końca!
Wczoraj wieczorem tak się obżarłem, by
nie było dymu, dzisiaj też bez zadymy. Nawet najmniejszej zachcianki w
newralgicznym miejscu, zatrważająco dziwne. Tyle dymu tutaj zawsze było,
wypalałem z rana paczkę i siebie. Doprawdy musiałbym być nasączony co najmniej
półlitrówką okowity, by nie zwrócić na to uwagi. Tak gniecie, męczy, umysłowe
uzależnienie od czynności lub skrajnie wyniszczająca organizm potrzeba! Zgroza!
Lęk jak u samotnej kozy w afgańskim więzieniu. Zmaganie się z potrzebą, która
przyjść nie może! Tyle wysiłku ma być zaprzepaszczone, nie tak to miało
wyglądać, nie po to pozbawiłem racji bytu wczorajszego dnia tyle wydzielonych z
rozmachem racji jadła maści wszelakiej. Niedorzeczność przyrody! Szemrane
śniadanie, zsypana resztka kawy do kubka, gazeta i... właśnie nie mogę! Zostanę
przy gazecie dla czystości powietrza - tak się pocieszam. Ekolog skrytykowałby
jeszcze gazetę i wypomniał niknące lasy równikowe.
(Roz)ruch zaczął się od wyprawy do sklepu, pod nim weterani wojny w Zatoce (Świń - wnioskując z min), krótki dialog, odmowa jednego, bo nie, już nie celebruję tych chwil wzniosłych jak remizowa muzyka, a we mnie remizy wiją gniazdo - podłe uczucie! W sklepie klasyczna kolejka z klasyczną panią celebrującą zakup kilograma ziemniaków, później z namaszczeniem pakującą rabarbar do za małej reklamówki, w której zalegają już ziemniaki, dwa bochenki chleba i coś beżowego, wreszcie poszukiwanie brakujących ośmiu groszy w ad infinitum przepastnej portmonetce (jakże idealne słowo!). Po niej są jeszcze dwie takie panie, między nimi gówniarz po andruty, wreszcie ja, nagle wtrąca się ponownie ostatnia z pań z zapytaniem, czy dostała na pewno "dwaeścia" deko "tych białych wafelków", teraz na pewno już ja i po chwili wychodzę z kawą, mijając jeszcze kolejne panie i jednego z weteranów z rozkołysaniem wyczekującym nabycia pocisków dla okopanej pod sklepem formacji artyleryjskiej. Dają chłopaki do wiwatu! Po wyjściu odmawiam ponownie i dom.
Jedna filiżanka z założenia, ze zrobienia trzy. Nie pomaga,
męczy i uwiera!
Wyjazd do znajomych, kryzys w Droszewie, chwilowy postój z zaopatrzeniem pod ręką, ale bez podjęcia wątku, zresztą niestosownego. Może to było w Kurowie? Kto wie, czy było tak, kto wie, czy było tak... Ciężko do nich trafić, a do niego szczególnie. Napisałem mu ołówkiem na świadectwie maturalnym, skądinąd dobrym, że jest reliktem epoki nadrzewnej. Niektóre rzeczy w niezrozumiały sposób mu wychodziły. Był niezłym bramkarzem, jako talizman rozwieszał na siatce wczorajsze skarpetki, dzięki czemu groziły mu wyłącznie strzały z dystansu, a obrona grała wysoko. Nie wiedział, dlaczego tak jest.
W gościach
walka z własnym zawieszeniem i nachalnością obcych mi ludzi, podczołgało się
kilku tubylców, bo po gabarytach większości innego sposobu wtargnięcia nie sposób
sobie wyobrazić. Co tam rozmowy i uśmiechy, symuluję twarzą, a wnętrze
stymulowane bólem. Znów jestem częstowany, a ja nie chcę, poczęstuj mnie Boże
czymś innym, chyba, że nie istniejesz i będzie jeszcze gorzej. Wedle życzenia
legendarny golkiper wygłasza laudację na cześć nowej perliczki. Przede mną
siedzi najpiękniejsza para piersi na świecie, ale odnotowałem to na zasadzie
zrobienia zdjęcia w głowie, bo nie mogę się skupić.
Dym papierosowy wywołał
szum w głowie, jak nocny rekonesans po mieście, wracam do miasta, wracam
cierpieć w samotności, niech męki nabiorą transcendencji, wydobędą z siebie
metafizyczny pierwiastek, wzniosą się w poetyckim uniesieniu. Skonał powyżej
kolan. W ciszy i samotności w głowie rozgrywa się piekło, Dante oprowadził mnie
nawet po moim kiblu, a ja udawałem, że z niezwykłym odkryciem poznaję jego
uroki, tylko dlaczego ktoś rzucił na mnie urok? Kubek i kawa raz. Dwa. Trzy dni
bez, więc na wokandzie ląduje stres. Czy po takiej kawonadzie jest to możliwe?
Wytrzymać taki nacisk? Nieźle! Powtarzane jak mantra "nie mogę",
eskalacja konfliktu na półpiętrze organizmu, zapaść, smutek, minorowe nastroje.
Wyczekiwana Minorka nie poradzi słońcem, gdy ciemność przyssała się do
organizmu niczym minóg. Zniewolony umysł,przecież perliczka jest ptakiem
ładnym, indyk również, zachwycały w dzieciństwie, dzisiaj wszystko jest inne,
walka z uzależnieniem od codziennych rytuałów, folgowaniem, obciążonym
organizmem. Człowiek, który walczy ze sobą i nie może nic zrobić, opowiada
sobie w myślach cały świat, maluje historię każdego istnienia, byle nie zostać
z problemem!
Dzwoni telefon, refleksja, tak! Ledwo zdążyłem odebrać.
- Pewnie, pójdę z Tobą do kina, proponuję miejsce blisko wyjścia, czekam na telefon, ważny telefon... Nie ma problemu, ok, to o 18 jesteśmy umówieni, moja Lukrecjo! - przez telefon pretensjonalnie oddaliłem wieczorną katorgę.
W kupie raźniej, ale tylko larwom much. Zjadłem cymes, kawa, ale mała, powoli
ruszyłem. Film nie został zapamiętany, jej strój i fryzura też nie, piersi nie
dostrzegłem, ale co się ze mną działo - mam to na taśmie! Pamiętam tylko, że
paliła przy mnie papierosy, ludzie obok też palili. Mnie uwierało i bolało, że
muszę się z tym zmagać i po kinie musieliśmy się rozstać. Nie było piwa i
słowiczych treli. Na pocieszenie dla kobiet zostawianych pod kinem: to nie
zawsze wasza wina!
Czmychnąłem w podskokach do domu, chociaż bliższe prawdy
jest w potknięciach, bo chodnik nie był pierwszej młodości. W domu nie
wytrzymałem z potrzebą, zdążyłem do sklepu przed zamknięciem, a właściwie nie
zdążyłem, bo użyczyli pod sklepem. Wdech i coś zgrzyta w jelitach. Prawie nie
zdążyłem do domu! W jednym wielkim skoku wylądowałem na tronie i rozległy się
trąby jerychońskie, czyli afirmacja fizjologii w moim umyśle! Bomba zrzucona w
otchłań, zrzucony balast, ulga po stokroć. Diarrhoea, wulgarna obstrukcja,
prawdziwy diary of hoe, kurewskie tabu w trakcie posiłków i wieczornych
schadzek. Nieznośna ciężkość odbytu ustała, ale nałóg szkodzi, więc pora na
karę, szczęście dopiero w niebycie - następnym dniom towarzyszyły dywanowe
naloty na muszlę, ostrzał jak pod Verdun (pod sklepem to były raptem
kapiszony).
Wiadrami gówna mógłbym pokryć odprawy dla górników z zamykanych
kopalń (w tle Golden Brown). Co lepsze? To już pytanie do widowni. Sraniem przebiłem
się do drugiego dna, a nawet dalej i skończyłem w czarnej dupie. W dal nie
wybiegam i nic nie snuję, bo już nie biegam, tylko się snuję - całe powyższe w
wersji dla niecierpliwych, a raczej żałosne zawodzenie na koniec. Pompeje w
pyle, kibel w kale, dziękuję, sprzątam. Wszystko w nadmiarze szkodzi, a
chroniczny pociąg do nadmiaru to nałóg - Ameryki nie odkryłem, ale zrozumiałem
siebie, jestem czysty.
Jonasz
0 komentarze