Więcej nie przyszedł. Jednym, kłamliwym smsem zamknął jakieś
tysiąc sto pięćdziesiąt pięć wspólnych dni.
***
Mieli iść razem na koncert. Miała opierać na nim głowę
gapiąc się w rozświetlone niebo. Owsiak miał zbierać na szczytny cel a ona
miała śpiewać ze Stachurskim.
Milczał.
Poszła sama. Przecież może zapomniał komórki?
Wypiła trzy lampki wina, udawała, że się uśmiecha, choć
wszystko drżało jej w środku. Odsuwała się powoli od roześmianej grupy aż
zniknęła zupełnie. Przykucnęła przy morelowym filarze z boku teatru i zaczęła
wyć. Wyć. Nie płakać.
***
# Niby nic, a tak to się zaczęło.
2005.
Zwykła szarość dnia. Zwykłe odrapane kamienice. Zwykły warzywniak
na rogu. Duży czerwony bus stawał naprzemiennie to po lewej, to po prawej
stronie ulicy.
Trzy okna naprzeciwko. Kilka metrów dalej. Lekko po
przekątnej. Na drugim piętrze. Na samym skraju bladozielonej kamienicy. Z
odrapanym parapetem.
Sobota jakich wiele. Pomarańczowe zasłony, upięte
lambrekiny. Gdzieś pomiędzy nimi mignęła ta czerwień dużego auta. Zerknęła
nieśmiało, kiwnęła ręką.
W domu chaos. Kilka osób. Paluchy ulepione w super glue,
flaga pożyczona spod pewnej knajpy. Literki wycięte z gazet i napis który się
tworzył. Chupa-chupsy w kieszeni.
Minęli się na dole.
Ale jak to go nie będzie?
Głośna muzyka. Przymrużone oczy od ostrych świateł. Nerwowe
rozglądanie się w tłumie Będzie? Flaga wisi. Chupa- chups obraca się w
dłoniach. Dwu-kolorowy. Mleczny. Kaleczy podniebienie.
Nie przyjechali.
Biała dżokejka. Biała koszulka.
- Jeden moment tylko… Muszę wracać… Chciałem tak tylko … No
tak, choć na tą chwilę…
Poszedł. Chwila konsternacji. Przeciskała się przez tłum,
biegnąc do wyjścia. Duży parking oświetlony światłem latarni. Nerwowe
spojrzenie. Nie widziała. O! Jest. Machała rękoma. Wysiadł. Szedł w jej stronę.
Trzymała w ręce chupa chupsa, wyciągnęła go przed siebie.
- Zapomniałam. Zapomniałam Ci coś dać. Ale zdążyłam.
Uśmiechnęła się. Zobaczyła blask w jego oczach.
Wysłał jednego smsa. „Naj naj naj. Jesteś naj… gwiazdeczko.”
Zapamiętała. Wyraźnie. Dokładnie. Na zawsze.
Któregoś dnia wychodził. Zatrzymał się przy drzwiach, przy
kaloryferze. Wyszeptał krótkie
- „bo ja cie kocham”.
Jej świat przestał
istnieć.
Spełniał jej marzenia. Słuchał. I słyszał. Patrzył. I widział.
Kochał. Prawdziwie. Nierozłączni. Jak z obrazka. Chciał ją uszczęśliwić. Za
wszelką cenę.
Złoty pierścionek w granatowym pudełku.
A Później…
Różowe okulary zaczęły spadać. Mieli inne dążenia. Inne
plany. Inne oczekiwania. Ich świat zaczynał pachnieć inaczej. Mieli sto innych
snów. Sto innych uśmiechów, ze stu innych twarzy. Powietrze przestało być
przeźroczyste. Było lepkie i gęste.
Wysłała go na studia.
Studiował.
Życie.
Z jej koleżanką z roku.
***
# Nowe, stare życie.
2014
Było dziewiętnaście minut po północy.
Wrócił. Wyrzucił śmieci.
Ona scrollowała fejsbuka.
Spoglądała na parapet zza którego wychylały się skrzydła
słomkowego anioła. Całe. Duże, wyraźne. Zupełnie inne niż te jej, podcięte.
Biała tasiemka związywała zasłonę w jedna całość. Tez by chciała żeby ktoś ją
związał, poskładał w całość, zatrzymał w miejscu.
Z you tuba leciał Wodecki.
Obok otwarty kalendarz z pokreślonymi myślami.
Ciemnofioletowe paznokcie z zupełnie nową hybrydą sunęły po
klawiaturze. Cofała je czasem wycierając o czarne getry, ścierała kapiące
krople pełne emocji po same brzegi.
Przejrzała się w owalnym lustrze. Poza poziomą zmarszczką na
czole widziała chęci.
Widziała wyrysowane serce.
Roześmiała się w blasku świec.
Przygryzła kostkę na wskazującym palcu.
Przecież już wiedziała, jak smakuje rozstanie…
***
# Szczęście?
Już wie.
Nie poczuje się szczęśliwa nosząc w sobie pokłady strachu.
Nie poczuje się szczęśliwa nie mając fundamentu.
Nie poczuje się szczęśliwa nie mając choćby drewnianego
szkieletu, który uniesie życiową konstrukcję.
Nie poczuje się szczęśliwa, jeśli w lustrze nie zobaczy
czegoś więcej niż pozioma zmarszczka na czole.
Nie poczuje ulgi powołując się na sumienie.
Nie poczuje się szczęśliwa wychylając kieliszek wódki,
wykrzywiając twarz w uśmiechu który tłumi łzy.
***
# Naprawa?
Naprawić to można rower, wiesz tu dokręcisz śrubkę tam coś
dociśniesz, nasmarujesz…
Reszta to rozstaj dróg, przepaść.
Warto?
Warto owszem. Jeśli właśnie ćwiczysz szpagat.
Jeśli jesteś silna jak asfalt i utrzymasz te tony, które po
Tobie przejeżdżają.
Jeśli coś naruszysz zostaje dziura. I jej kurwa nie
załatasz. Możesz zacerować ale jak ją ruszysz to i tak te szwy pękną.
Pomyśl.
Chcesz być zawsze pionkiem w warcabach grając do tego na
białych polach?
Ciemnobrązowy długi
stół. Kilka kieliszków, kufle z piwem, zielony drink. Dzbanek z pomarańczowym
sokiem. Brązowe sofy. Mokre serwetki. Nasiąknięte, naddarte. Ścieram nimi coś w
jednym miejscu. Bo coś się rozlało. Przejeżdżam dalej, wyłączam się na chwilę.
Jest nas kilkoro.
Głośna muzyka, nie wiem co grają. Za konsolą didżejka. Jestem zupełnie
nieskupiona, mimowolnie wyłapuję postacie trzech młodych dziewczyn w wysokich
kozakach na szpilce, z naklejkami na podeszwie. Kozaki wykończone futerkiem,
dziewczyny pokazują szczupłe brzuchy z błyszczącymi kolczykami w pępkach.
Mijają nas, słyszę ich
śmiech. Podążam bezwiednie wzrokiem za ich sylwetkami, uśmiecham się kącikiem
ust. Jestem tak trochę ponad tym.
Czy wyjdą stąd dzisiaj
zawiedzione…?
***
W głowie mam
czterdzieści scenariuszy. Piszą się same, grzeją mnie od środka niczym kubek z
gorącą herbatą.
Czy w kubku z gorącą
herbatą można szukać ciepła?
No można…
Rozmawiają tuż obok
mnie. Nagle słyszę podniesiony głos. Dociskam tę serwetkę, kieruję wzrok na
prawo. Wstają. Stoją po przeciwnych stronach stołu, on się lekko nad nim
pochyla.
Ze strzępek rozmowy
wyłapuję jedno zdanie.
- Moja matka codziennie
umiera na raka.
Zamieram. Serwetka
wprost roztapia mi się pod palcami.
Pokazuję ręką miejsce
po mojej lewej stronie.
Przysiada się. Odsuwam
się troszkę. Cytuje mi coś z pamięci. Patrzy tak wprost na mnie i mówi. Ja
patrzę pod stół, na czubki swoich butów, szuram stopami po zimnej posadzce.
Przegarniam nogą niewidzialne kłęby kurzu.
- To z Kabaretu
Starszych Panów - mówi mi.
Podnoszę wzrok,
uśmiecham się nieśmiało.
Odsuwam mu kieliszek,
mówię, zostaw, nie pij już.
Bierze ten kieliszek w
dłoń. Wychyla go jednym haustem. Teraz to on nie patrzy na mnie, tak zerka
tylko. Teraz to ja go obserwuję, tak lekko zmieszana.
Nie wiem który raz w
życiu rozmawiamy. Piąty? Siódmy?
- To nauczyło mnie
pokory. Naprawdę. I za to dziękuję. To znaczy nie za chorobę…
Milczę. Mieszam swoją słomką.
Nerwowo. Wypijam duży łyk. Jeden, drugi, trzeci.
On mówi ja słucham.
Mówi mi o Pani Bovary. Mówi mi o literaturze o której nie mam pojęcia. Opowiada,
cytuje. Zaskakuje mnie wraz z każdym kolejnym słowem.
Słucham, choć wiem, że
wypił za dużo.
- Czytam Cie.
- Mnie?
- Twojego bloga.
…
Mówi mi, że
moje krótkie zdania drgają od emocji.
…
***
Chłonę
kolejne słowa. Opowiada mi, że Anna Karenina była najpiękniej oddaną kobietą w
literaturze.
-
Tak jak o
Annie Kareninie mówi się, że najpiękniej oddana kobieta w literaturze (ewentualnie
Flaubert i Pani Bovary) tak mówi się, że najpiękniej odda CAŁY ŚWIAT kobieta…
Zaskakuje
mnie nadal.
Idę o krok
dalej, zainspirowana jego słowami pytam – dlaczego jesteś sam?
Pytam i od
razu przepraszam za mój nietakt.
Mówi mi, że
usłyszał, że niby jest tym przeklętym, którego nigdy ten świat nie pokocha.
A później
zjadł drożdżówkę i zapalił papierosa. Rozbawia mnie tym zdaniem choć to
nostalgiczny śmiech jest. Kontynuuje. Że u niego to jest sytuacja przejściowa, że,
ciężko jest być samotnym. Mówi mi - wy mówicie wprost ze łzami, facet nie może,
bo tak go wychowali i rozpieprza sobie życie… a we mnie… jeszcze jest we mnie
dobroć.
Mówi dalej,
jedno ważne, najistotniejsze zdanie. - Nie jestem
kimś złym. Tylko te stracone złudzenia…
***
Jest późny wieczór.
Rozmawiam z nią online.
- W sumie to
nie mam po co żyć. No bo po co, co ja mam. Psa? Laptopa?
Złoszczę się
na nią, wypalam szybko, że jak nie ma po co żyć, to niech odda organy tym, którzy
żyć chcą. Piszę jej po chwili, że tak nie wolno.
- Ale ja
miałam wszystko. A teraz? Co zostało? Stracone złudzenia…
***
Siedzę u
dermatologa widząc swoje odbicie w lśniących płytkach na podłodze. I w gablocie
którą widzę po skosie. Uśmiecham się. Przeczesuje grzywkę, zaprasza mnie do
gabinetu. Lubię ją, zawsze sobie rozmawiamy. W końcu znamy się już siedem lat i
ona przywróciła mi wiarę w stracone złudzenia, że ze wszystkim się uporamy.
Nakłada igłę na strzykawkę, to co damy radę? Jak zawsze…
Zaczyna dość
chaotycznie.
Wie pani,
znam takiego stolarza, no cudotwórca, o tu, tu mieszka, my tak sobie siebie
polecamy jeden przez drugiego. Jakie on piękne rzeczy tworzył. Ludzie są tacy
niecierpliwi mają takie wyimaginowane roszczenia… Awantury o nic to już w ogóle
nie rozumiem.
Opowiada mi
dalej.
Późno dzieci
mieli, takie wie pani wyczekane dziecko a tu się okazuje, że jakiś glejak paskudny.
Teraz we wrześniu wykryty i co to dalej będzie… Może już nic nie będzie…
Zostaną tylko stracone złudzenia…
On ma mój
zegar, dałam mu do renowacji, nawet nie śmiem się przypominać. Odda jak będzie
mógł. Albo nie odda w ogóle, najwyżej wisiał nie będzie, czy to takie ważne w końcu,
żeby zegar wisiał. Nie, nie ważne…
Boli? Bo tak
pani mruży oczy…
Nie, nie
boli…
***
Zapalam
świece o zapachu wiśni i czekolady. W kubku Earl Grey z cytryną. Obok czekoladowo-waniliowe
lody z pomarańczami.
Mimowolnie gładzę
palcami klawiaturę, przejeżdżam palcem między klawiszami, zastygam w bezruchu, podnoszę
kąciki ust, przez głowę przelewa się ciepła myśl…
Proszę Was. Uśmiechnijcie się. Zostawcie w tyle
stracone złudzenia…
Marazm. Między jednym dobranoc a drugim. Między jednym wychodzę i jednym
wracam. I będę o tej i o tej. Wyciągnie
ręki po gwiazdkę z nieba. Zrywanie z drzewa zakazanego owocu. Pokusa tak silna.
W tyle głowy. Brak przychylnego oka. Brak spojrzenia. Albo jedno czy dwa
wymijające. Z jakąś wiarą z tyłu głowy,
że przecież to nie koniec świata. Z jakąś wiarą, że to chwilowe. Z jakąś wiarą,
że przecież się uda. Lewitowanie. Góra. Dół. Szukanie drogi. Tej najlepszej.
Najodpowiedniejszej. Dwa bieguny. Odległe. Który lepszy. Siła słów. Zdarzeń. I
gestów. Niepewność. Zrozumienie. I jego brak. Oaza spokoju. Z przypływami i odpływami. I wzburzony ocean w jednej
pozycji. I skok na głęboką wodę. I pozostanie w brodziku. Wspomnienie.
Marzenie. Wyciąganie ręki. Ręka w kieszeni. Milczenie. Potok słów. Zwątpienie.
Nadzieja. Siła. Brak wiary. Szczyt
marzeń. Granica.
Można gapić się bezwiednie w biały ekran. Można oprzeć głowę
na kolanach a dłonie trzymać na dużych palcach stóp. Można otworzyć okno i
wchłonąć łyk powietrza. Można znów
znaleźć się gdzie indziej. I wytłumaczyć komuś, że to nic. Nic przecież. Można uciec w jeden dzień i w jedną noc. Ktoś. I nikt. Można
się odchylić do tyłu i lewą ręką drzeć chusteczkę. Nacisnąć lewy klawisz na
telefonie. Można mieć obcy wzrok.
Można iść po zroszonej trawie. Przyśpieszać kroku i dwa razy
obejrzeć się za siebie. Można patrzeć na niskie płotki działkowe, obok których
przechadza się biało czarny kot. Można uśmiechnąć się do siebie, no zmykaj
kicia. Można podnieść brodę wysoko i zapytać ile jeszcze! Ile?! Iść i nie bać
się w ogóle i wcale a wcale. Można widzieć latarnię, i budynek starej fabryki i
myśleć o tym co nierealne. Można iść coraz szybciej, wdeptać myśli w mokrą ziemię, rozetrzeć je butem. Można
widzieć pająka na pajęczynie i nie bać się przejść przez płot tuż nad nim.
Można przestać chcieć na trzydzieści sekund. Można przestać
rozważać. Można wypluć z głowy, wyrzucić rozgardiasz. Można mieć splątane rzęsy
i ledwo widzieć uliczny półmrok. Można myśleć i nie myśleć, można schować twarz
w dłoniach. Spleść ze sobą dłonie, po co to? - pomyśleć. Zacisnąć pięści
chwytając kciuki, przymrużyć oczy. Można głowę oprzeć na nadgarstku, oddychać w
rytm wskazówek zegara.
Można wierzyć w marzenia. Można zdać się na los. Można mu
zaufać, można się doszukać sensu. Zbieg okoliczności za wskazówkę wziąć,
zrządzeniem losu go okrasić. Można wspiąć się na palce i spojrzeć za horyzont.
Można dostrzec lub przegapić.
Można chcieć bujać w obłokach. I można zejść na ziemię.
Można krok za krokiem. Można w przód i naprzód. I w tył. Można w miejscu. Można
chcieć i być i trwać. I istnieć. W rozżarzony węgiel nogę pchać, krok za
krokiem. Stąpać twardo, radę dać. Wierzyć można. Można dostać aplauz. I gromy z
nieba.
Nie wszystko w życiu da się zaplanować. Nie wszystko da się
przewidzieć. Nie wszystko można mieć.
Nie wszystkiego się powinno chcieć. Nie zawsze białe jest białe a czarne jest
czarne. Nie zawsze nie chcę, znaczy nie chcę. Nie zawsze nie powiem, znaczy
nie pomyślę. Nie zawsze milczę, znaczy nie pamiętam.
Dzisiejszy tekst jest z
przymrużeniem oka… Wrażliwym radzę kliknąć na czerwony krzyżyk w prawym górnym
rogu ;-)
Masz dziesięć lat.
Miejskie podwórko.
Siedzicie w piaskownicy, złożonej z dwunastu desek i czterdziestu sześciu
gwoździ. Ty i Twój ryży łeb. Kilku kolegów. Kilka koleżanek. Marszczysz czoło,
zawadiacko wykrzywiasz usta. Zakręcasz chudą witką niewidzialne kółeczko, chwytasz
za czerwoną kokardę ciągnąc ją i rozwiązując warkoczyk. I wtedy ona pizga Ci w
ryj. Nioh nioh. Co robisz? W blasku cudzych śmiechów pędzisz co masz sił w
krzywych girkach. Pędzisz, walisz łbem o drzwi, nabijasz sobie guza, ot tak na
własne życzenie, wołając dźwięcznym symfonicznym Es-dur Bethovena
maaaaaamoooooooo!!!
Who is awesome?
Nie Ty.
Masz
trzydzieści lat.
Piaskowe
korytko zamieniasz na nadbałtycką plaże. Prężysz się niczym Hasselhoff przed
Pamelą, wszystko bomba tylko bomba często lont ma krótki. No cusz. Cóż znaczy
się, no ten. Przetrząsasz bezwiednie nogą w piasku. Niczym łopatką. No i jeb.
Eureka. Piasek za suchy, foremka do dupy. Równa babka Ci nie wyszła. A Ty
chciałeś równej babki. Krzywa, sucha, nieforemna. Równasz ją z ziemią.
Odrzucasz w kąt, zmienisz foremki. Fraszka igraszka Stworzysz równą babkę.
Przerzucisz przez sitko, zmienisz plac zabaw, pozjeżdżasz trochę, pokręcisz się
na karuzeli życia, na koniec zajrzysz do starego kosza. Może kumpel nie zabrał
Twojej foremki. Ewentualnie mu ją wyszarpiesz. Może lekko zniszczona, może
porysowana, może zużyta ale KURWA BIORĘ.
Who is awesome?
Nie Ty.
Masz pięćdziesiąt lat.
No raz tylko
zupa była. Pani, aby raz. Jak żem wyjebał ją do zlewu. Od tamtej pory tylko
mięso. Pani, goniła mnie po mieście, jak przepraszała, ło pani. Do baru żem
poszedł. Pani, ja zasługuje na porządny obiad, ja ciężko pracuję. Baby nie
można, Pani głaskać. Baba musi znać swoje miejsce. Obiad musi gotować, domem
się zająć, a nie, po mieście latać.
Who is awesome?
Nie Ty.
Ar ju redi? No to goł.
Primo.
Nie chojrakuj. I tak
skończysz pod spódnicą z łzą na rzęsie, smarkając w materiałową chusteczkę po
dziadku Helmucie. Chlip chlip.
Secondo.
Zamknij dziób. Chyba,
że chcesz, żeby Twoja matka stukała w szklany ekran pytając błagalnie kto
poślubi mojego syna.
Terzo.
Przestań machać
szabelką i lizać jaja kumplom. Jak to robisz Twoja laska też marzy. O lizaniu.
O laserowym mieczyku. O wystukaniu alfabetu brajla przez Elvisa. Bo Elvis żyje. Steve Wonder go
widział.
Quarto.
Przestań wyobrażać
sobie, że jesteś księciem na białym koniu. Bo kto teraz zapierdala konno?
Quinto.
Nie rżnij głupa. Ewentualnie jak
musisz kup piłę w lerua i zostań bohaterem w swoim domu.