Kładę lewą rękę na prawej łopatce, tak przekładając ją tuż pod brodą. Opieram na niej głowę. Przymykam oczy, biorę jeszcze dwa łyki, i odkładam na bok.
Po prawej czarny kalendarz i biały długopis. Czerwona
wstążka zaznacza stronę z pokreślonymi myślami. Ciche radio, bo dziś nie mam
ochoty na głośne, koi moje zmysły.
Po lewej wibruje telefon, wzdrygam się na dźwięk smsa, nie
odczytuję go od razu. Widzę jak wygasza się klawiatura i tylko przerwy między
nią zaświecając się raz po raz, przypominają, że coś przyszło.
Podkurczam nogi, brodę chwytam dość mocno lewą ręką.
Ściskam. Myślę o niczym. O niczym, dosłownie. Poświata monitora odbija się na mojej
twarzy.
Gdyby tylko mieć odwagę… Wykrzyczeć, to o czym się myśli…
Pójść do przodu…
Odwaga? Synonim rycerstwa. To nie średniowiecze. To zwykłe
realia.
Zostaję w tyle. Tak jakby.
Dorosłość przychodzi wraz z wiekiem.
To was zaskoczyłam, prawda? ;-)
Teraz już wiecie, że nie można wstać z piaskownicy, zabrać
swojego wiaderka, łopatki i sitka. I jeszcze foremki w kształcie muszelki. Nie
można wstać i iść przed siebie, mówiąc dziarsko nie chcę tu być.
Dorosłość wymaga odwagi. I konsekwencji bycia. Tu. I teraz.
Jak człowiek czuje za sobą oddech minionych prawie
trzydziestu lat, to zaczyna bardziej myśleć. O konsekwencjach. I lepiej widzieć. To, co być może. Jakiś taki bardziej
racjonalny się staje i logiki wszędzie szuka. Zimniejszy się robi, taki, co to
kalkulację odbębnia. Pięć do dwóch i dwa do pięciu. Analizy uskutecznia i na
żywioł iść mu ciężej. Bo jak jakiś pomysł się rodzi, to wszystkie zwoje mózgowe
pracować zaczynają i żadne tam zielone światło. Żółte i szybciutko czerwone.
Droga jednokierunkowa i stop przed decyzją.
Nie zawsze tak było.
Dziesięć lat temu jeździłam z koleżankami stopem do
Poznania. Dziesiątki razy. Bez obawy. Bez perspektywy jakichkolwiek
konsekwencji i tego, że coś nam się stać może. Do głowy by mi nie przyszło, że
to niebezpieczne. Że może wydarzyć się coś złego i będziemy skomleć. Jak
skomlący pies.
Nic się nie stało. Ale mogło. Ale to wiem dziś.
Dziesięć lat temu wracałam rano z imprez, bez cienia obawy,
że zza garażu czy z ciemnej piwnicy wyskoczy gwałciciel. Odstawiałam ufnie sok
na stolik tuż za mną, nie licząc się z tym, że ktoś potencjalnie może mieć w
zamiarze dosypanie mi tam czegoś.
Nic się nie stało. Ale mogło. Ale to wiem dziś.
Pięć lat temu potrafiłam z dnia na dzień podjąć decyzję, że
rzucam pracę. Potrafiłam pójść do biura prędzej niż zwykle, wejść z szelmowskim
uśmiechem i powiedzieć – nie przyjdę tu więcej. Nie poszłam. Cieszyłam się,
wiedziałam, że już nie wyjdę stamtąd nigdy z miną, jak bym zjadła kilogram
cytryn na drugie śniadanie.
Potrafiłam się spakować w jedną walizkę i o ósmej rano
pojechać na dworzec, wyjeżdżając na miesiąc czasu z mojego miasta. Potrafiłam
wsiąść do pociągu z obcymi ludźmi i wyruszyć w nieznane. Bez jakichś większych
obaw, lęku, strachu. Idąc po nowe i patrząc z uśmiechem. Potrafiłam się
odnaleźć w tamtej sytuacji.
Nic się nie stało.
Ale mogło. Ale to wiem dziś.
Teraz coraz częściej jest inaczej.
Jest zawahanie między jedną a drugą decyzją. Brak
radykalnego kroku w jakąkolwiek stronę. Zawieszenie na cienkiej linie wysoko
nad miastem.
Wiecie dlaczego?
Dlatego, że słyszymy to co chcemy słyszeć. I widzimy to, co
chcemy widzieć. Wyglądamy przez szeroko
otwarte okno i mimo, iż za nami pożar, nie wyskakujemy. Tu ryzyko. I tam
ryzyko. A my wciąż stoimy na tej krawędzi wahając się w którą stronę zrobić
krok. Po jednej czeka ratunek. Po drugiej zginiemy w czeluści. Albo się
poddusimy. Albo poobijamy. Albo wyjdziemy bez szwanku. Zawsze jest jakieś albo.
I zawsze jest jakaś decyzja. Ta mniej lub ta bardziej. Dobra czy zła. Odważna
czy powściągliwa. Obawa goni obawę.
Aktualnie jestem w
świecie, gdzie nie wypada być częścią tych, co są wyznacznikiem wielu wzruszeń
i świadomych uczuć. Tu, gdzie wciąż
liczą się konwenanse i gdzie wciąż brak odwagi na „nowe”. Tu gdzie bezpieczniej
jest tkwić w „starym”, karmiąc się ułudą. Tu gdzie zielony sweter nie koi
zmysłów mimo swojego koloru a w sercu ciążą kamienie. Tu gdzie odwaga uznawana
jest za głupotę.
I wiecie co?
Wyszła bym i jebła bym drzwiami. Tak, żeby się futryna
zatrzęsła.
I może kiedyś tak będzie.
2 komentarze
Piękna, ciekawa i świetnie napisana notka. Taka prosto z serca... :-)
OdpowiedzUsuńO, jakie to jest dobre. I jak bardzo rozumiem.
OdpowiedzUsuń